O koźle Jana Kochanowskiego to fraszka trafna, choć niesubtelna. Tytułowy kozioł zjada piskorza. Piskorz, wężowata ryba, nie zostaje pogryziony. Radzi więc sobie w przewodzie pokarmowym jak umie. Kochanowski porównuje go do Tezeusza, tylko, że piskorz nie spotyka Minotaura. Ostro-zębna rybka nikogo nie zabija. Piskorza zemsta na koźle to po prostu kozła opuszczenie drogą wszelkiego pokarmu. Rzycią wylazła, panie, ta ryba!
Wielu po czymś takim dałoby sobie spokój. Wielu popatrzyłoby na drogę piskorza przez przewód pokarmowy jako na karę bożą za przekroczenie przykazanego pokarmu. Ale nie kozioł! On znów połyka piskorza. Piskorz znów wychodzi tyłem. I jako że omnium trinum perfectum, po raz trzeci połknięta śliska i długa ryba po raz trzeci przemierza wnętrza kozła. W całości.
Kozioł jednak, jak zauważa Kochanowski, umiał się wyrwać z zaklętego koła i to bez rezygnacji ze swych ideałów. Znów połknął długiego piskorza, ale tym razem pomyślał. „… a rzyć przycisnął do ściany”, opisuje koniec epopei największy poeta renesansu, „i tak gońca pojmał trzykroć przejechany”.
Nie tak popularna jak ta o Lipie, fraszka o Koźle jest dobra. Nadaje się, wbrew pozorom, do wszystkiego.
Najpierw sam Kochanowski używa jej, by drwić z filozofów, miłośników mądrości, ludzi z doktoratami. Jego kozioł też, jak i oni, ma brodę i myśli. Nie koniec zalet fraszki na tym! Oczywiście, gdyby dzieciom ją pokazać na polskim (czy na religii) byłaby policja i byłyby gazety. Nie dziwne. Na taką makabrę wszyscy są za młodzi. Na wszechświat taki są zbyt młodzi, na wszechświat zżerania żywcem, w którym taka fraszka jest możliwa.
Bo czy kozły żrą ryby, to rzecz jedna, ale ja widzę, jak w pewien sierpniowy dzień Jan Kochanowski opuszcza po raz kolejny trzewia Trybunału w Kozim Grodzie, gdzie powoli trawi ludzi prawo, i go na schodach szlag trafia. Inaczej mówiąc, giętki i wyrwały Kochanowski trafia na ścianę, i, choć powoli, z finałem w sąsiedniej kamienicy za dwa dni, mrze.
Może pomyślał wtedy Jan z Czarnolasu, Borze, jak mnie przejechali sędziowie raz kolejny, że mi zabili na Krymie krewniaka i nikt z tym nic (witamy w Polsce, mistrzu Janie!), może pomyślał wtedy „naśmiawszy się nam i naszym porządkom wsadzą nas w mieszek jako czynią łątkom”, bo taką fraszkę też napisał, sugerując wielość bogów i że my to lalki. A może, jak ja myślę, widział Kochanowski wielkiego kozła, który wszystkich nas wykończy w rzyci.
Ktoś powie, że trzeba cynizmu człowieka, który zdradził diecezję lubelską i wysokie ideały jej prałatów, by pisać takie rzeczy o śmierci największego poety renesansu. Tymczasem za taką kosmiczną interpretacją fraszki O Koźle, gdzie kozłem jest życie ludzkie z jego terminami, przemawia sama anegdota o tym, jak kozioł żre śliskie, wężowate zwierzę.
Skąd ją znał Kochanowski, nie wiem. Mógł ją znać od zamieszkałego w Lublinie podówczas Szkota (wielu ich było, każdy rodem ze Szkocji wtedy wiedział, że Kozły jedzą węże), albo z czytania łacińskich autorów, albo od chłopa, którego kiedyś zbudził pod bukiem. Od kogo znał, nie ma znaczenia, wszystkie piskorze idą w kwestii fraszki o Koźle aż do Mezopotamii, dawno, dawno temu, gdy tam, w kołysce dziejów, na początku sezonu ciepłego i suchego ruchały się węże, a na początku sezonu zimnego i mokrego ruchały się kozły.
I tak się obracało łamiąc ludki wielkie koło roku.
Czy mam na to niepodważalne dowody? Nie, to tylko spekulacje, które wyczytałem w internecie. Podobnie ze śmiercią Jana Kochanowskiego. To, czy jego życie i ogólnie życie człowieka przypomina los kozła przedzierającego się raz po raz przez kozle jelita, by w końcu zostać na ich końcu, jest niczym więcej jak hipotezą, jaką można wyczytać w Internecie.