Dwanaście świec Szymona Hołowni

Written by:

Szymon Hołownia, marszałek sejmu Rzeczpospolitej czytał internetowe komentarze na swój temat, gdy usłyszał dzwony.

Popatrzył na godzinę – było jeszcze pół godziny do piętnastej.

Skąd te dzwony?

Czyżby to papież umarł? – rzucił znad telefonu marszałek sejmu. Nikt się nie zaśmiał. Marszałek rozejrzał się po gabinecie. Był sam. Musiałem nie zauważyć, pomyślał, kiedy wyszedł asystent. Nie widząc w telefonie powiadomień o śmierci kogoś ważnego, marszałek uznał, że może to tylko niedaleko sejmu odbywa się jakiś pogrzeb.

Atmosfera pogrzebu była także w komentarzach odnośnie jego ostatniej decyzji: Bóg nie wybaczy Ci tego, co zrobiłeś, pisał anonim.

Marszałek uśmiechnął się. Nagle zegar, stojący w rogu gabinetu, zaczął bić. Gospodarz gabinetu aż podskoczył na krześle. Do tej pory, zegar w rogu nigdy nie bił, ani na dwunastą, ani nawet o północy, gdzie raz Hołownia specjalnie został w gabinecie i czuwał, by to rozkminić, czy i kiedy bije. Teraz wstał i podszedł do zegara, wyciągnął komórkę i zaczął nagrywać film.

Mój kolega z rogu gabinetu marszałkowskiego odzyskał głos, chyba dzwony Warszawy dodały mu odwagi – mówił marszałek do telefonu.

W tym momencie do gabinetu wszedł pan Marian ze straży marszałkowskiej.

Marszałek powitał go, ale pan Marian nie zwrócił na to uwagi. Był bardzo uroczysty. Za nim do gabinetu wjechał dzwon. Był wielkości worka dla bokserów. Dwu strażników, Panowie Robert i Jarosław, jak przypominał sobie ich imiona marszałek, przepchało dzwon zawieszony w drewnianej ramie przez drzwi gabinetu.

Marszałek nigdy nie widział ani takiej ramy, ani takiego dzwonu.

Gdy objął funkcję marszałka zrobił prawdziwy remanent w sejmie. Zwiedził wszystkie składziki, magazyny i zagracone pokoje, ale takie dzwonu nie znalazł. Teraz poprawił garnitur i poszedł, by obejrzeć dzwon.

Wtedy do gabinetu zaczęli wchodzić księża.

Ubrani w czarne sutanny i białe koronki, mieli w dłoniach wielkie świece. Marszałek patrzył na nich i nie wiedział, co powiedzieć. Ostatni wszedł kardynał. Był cały czerwony. Tylko świecę miał białą. Nawet twarz kardynała była czerwona.

Marszałek pomyślał o biskupie z nadciśnieniem, który udzielał mu bierzmowania wiele lat wcześniej.

Ten kardynał wyglądał jeszcze starzej, musiał mieć jeszcze większe nadciśnienie. Niósł zapaloną świecę w jednej dłoni, a srebrny pastorał w drugiej.

W tle wciąż biły dzwony Warszawy.

Wciąż bił zegar w gabinecie marszałka.

Sam marszałek odruchowo sprawdził godzinę: czternasta czterdzieści trzy. Jeszcze kwadrans do koronki, przeszło mu przez myśl. Znów spojrzał na kardynała. Miał bardzo czerwoną twarz. Przy tym surową. Miał twarz, jakby o piętnastej nie dał się zaprosić do wspólnego odmówienia koronki do miłosierdzia bożego.

Za kardynałem, patrzył zahipnotyzowany absurdem sytuacji marszałek, wszedł kolejny strażnik. Ten niósł otwartą biblię Wujka, na oko egzemplarz z XIX wieku. Była taka sama, jak ta, którą marszałek miał w domu.

Zanim marszałek zdołał wyrazić swoje zaskoczenie przybyciem gości, a w zasadzie zaskoczenie na granicy osłupienia, inny strażnik zaczął bić w zawieszony na drewnianej ramie dzwon.

Marszałek złapał się za uszy. Dzwon huczał. Gabinet huczał. Było to powyżej standardów. Niektórzy księża zatykali uszy trzymając świece, ale nie kardynał. Ten miał tylko groźną minę na czerwonej twarzy. Marszałek zauważył, że jeden z księży zatykających uszy, stary i wysoki, wygląda jak ksiądz poeta Jan Twardowski, z którym ostatnio spotkali się na jego pogrzebie. Marszałek zbladł.

Dzwony stopniowo umilkły, także na mieście. Tylko zegar wciąż bił.

Tobie biły te dzwony – zaskrzeczał kardynał, wskazując na marszałka.

Jestem kardynał Konstanty Kazimierz Brzostowski, a oto pogrzeb duszy twojej – dodał – ekskomunikuję cię!

Jeden ze strażnikłów otworzył rytuał. Kardynał zaczął czytać.

Idcirco eum cum universis complicibus, fautoribusque suis, judicio Dei omnipotentis Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, et beati Petri principis Apostolorum… – skrzeczał po łacinie kardynał.

Marszałek znał reformę ekskomuniki przeprowadzoną w 1983 roku przez św. Jana Pawła II i miał wiele do powiedzenia na jej temat.

Potrzeba powiedzenia tego przeważyła nad strachem. Marszałek zaczął przerywać kardynałowi. Tłumaczył mu, że nie zasłużył na ekskomunikę i że on, kardynał, nie ma prawa wyrzucać go z kościoła.

Na to jeden z dwunastu księży podał świecę koledze i wygrzebał z kieszeni sutanny rewolwer. Przyłożył go marszałkowi do czoła.

Słuchaj, swołoczy, gdy jego eminencja się modli – powiedział ksiądz z rewolwerem.

Gdyby to Hołownia był tą babą, która w 1927 rwała szczaw na polu ks. Pawła Makowskiego, byłby poznał i tę twarz, i lufę, i byłby zemdlał. Ale, że nie był, to tylko zaniemówił.

Biskup skończył modlić się.

Ks. Paweł Makowski schował rewolwer.

Strażnik, ktory trzymał biblię Wujka, pokazał ją marszałkowi – była otwarta na rycinie z miłosiernym samarytnainem. Następnie podał ją kardynałowi, który zamknął ją z hukiem.

Potem kardynał podszedł i uderzył pastorałem w drzwon.

Na ten znak dwunastu księży w białych koronkach rzuciło płonące swiece na podłogę gabinetu marszałka sejmu. Po czym zaczęli je deptać. Jeden aż skakał.

Hołownia przyłapał się na tym, że gryzł się w rękę.

Do gryzącego się marszałka sejmu podszedł czerwony kardynał. Miał mniej groźną minę. Zaprosił marszałka do stołu. Przy stole gainetu zmieścili się wszyscy księża. Straż marszałkowska zasłała stół, kelnerzy z restauracji sejmowej wnosili potrawy. Mięsa na zimno, tace galarety, grzybki, wódkę.

Następnie ksiądz wyglądający zupełnie jak ksiądz Tischner nalał kardynałowi i marszałkowi po kieliszku.

Marszałek rozluźnił się. Zaczął mówić i mówić, zadawał niezliczone pytania kardynalowi. Ten tylko kiwał glową. Hołownia mówił i mówił, był bardzo pobudzony. Księża zajęli się zimnym mięsem, ale w pewnym momencie ks. Makowski, ten od rewolweru krzyknął „on jest głuchy, na litość”. Marszałek urwał w pół zdania.

Rzeczywiście, kardynał nadal tak samo kiwał głową i przeżuwał zimne mięso.

Hołownia rozejrzał się wokół siebie. Księża żarli i pili. Zaczął, znów lekko niespokojny tłumaczyć to samo, co tłumaczył kardynałowi, księdzu, który wygladał jak ksiądz Tischner. Nie jestem winny, tłumaczył się Hołownia, niczego przecież nie zmieniła ta decyjza, bez niej byłoby gorzej, a więc nie powinienem zostać ekskomunikowany…

To nie ma żadnego znaczenia, co mówisz, człowieku – odpowiedział mu ksiądz podobny do Tischnera.

Jesteś jak stara baba przy setnej spowiedzi z tego samego – kontynuował, żując mięso – Przyszło do ciebie trzynastu martwych kapłanów, by odprawić ważny obrzęd, pełen symboli obrzęd, obrzęd tylko dla ciebie. A ty paplesz i paplesz.

Pomyśleć – podsumował ksiądz podobny do Tischnera – że taki będzie prezydentem!

Marszałek zamarł na chwilę po tej informacji, ale potem zaczął mówić jeszcze szybciej.

Tymczasem księża wstali od stołu. Znów zaczeli deptać dwanaście świec, ale teraz robili to przypadkiem, gotując się do wyjścia, coś gawędzili, pierdzieli, jednemu wypadło oko i strażnicy szukali go na czworaka na dywanie.

Czerwony kardynał przeżegnał marszałka i skierował się do drzwi.

Hołownię uspokoił ten gest przeżegnania. Ale po chwili, gdy patrzył na ustawiających się do wyjścia księży dotarło do niego, że kardynał przeżegnał go lewą ręką. Jednak ekskomunika! Jednak przekleństwo!

Hołownia dorwał się szat kardnala, gdy ten był już w drzwiach. Upadł na kolana i zaczął szarpać czerwoną sutannę.

Pytania posypały się z marszałka razem ze łzami.

⁃ Dlaczego nie zrobiliście tego poprzednikom, co? Tacy święci byli? Dlaczego to mnie coś takiego robicie? Pytam codziennie go, żeby mi pomógł, dał światło, żebym pełnił jego wolę, od lat proszę i od lat pytam, od lat mówię i mówię do niego, a on milczy. Czemu nie może mi po prostu odpowiedzieć? – pytał na kolanach marszałek.

Quid vult, hoc stultus? – Kardynał zwrócił się z pytaniem do stojącego obok niego księdza podobnego do księdza Twardowskiego.

Twardowski, czy też sobowtór wyjął kartkę i coś naskrobał.

Pokazał ją kardynałowi. Kardynał roześmiał się. Skomentował coś wesoło po łacinie. Wszyscy księża zaczeli rechotać. Z rechotem opuszczali gabinet.

Wysoki i chudy, podobny do Twardowskiego wychodził ostatni.

Spokojnie, panie marszałku – powiedział, stojąc w drzwiach – Pan się władzy dopiero uczy, przyda się panu takie hartowanie. No i jak pan bóg zamyka drzwi, to otwiera trumnę.

Ksiądz zamknął za sobą drzwi, a marszałek został sam ze wciąż bijącym zegarem.

2 odpowiedzi na „Dwanaście świec Szymona Hołowni”

  1. Awatar
    Anonim

    Poezja życiem pisana😎 Aż przyjemnie się czyta. Czekam na rozwinięcie fabuły. 🙃

    Polubienie

  2. Awatar
    Anonim

    dzięki 🙂 to opowiadanie rozwinięcia fabuły na razie mieć nie będzie, ale będą inne rzeczy

    Polubienie

Leave a Reply