Samotna skała, Alejandro Telemaco Tarraf

Written by:

Gdy chorowałem na koronawirusa, obejrzałem film o lamach. Kuracja sroga i piękna, jak zimny kamień na rozpalone czoło. Andy i pustynia. I złoto słońca, w którym kamienie wydają się jakby mniej martwe, jakby też miały złote loki lam. Film o lamach zaczyna się ofiarą. Przed kamieniami ułożonymi w dom człowiek zabija lamę. Potem jej krwią maluje na kamieniach domu czerwone lamy. Lamy żywe wyglądają śmiesznie. Dla Europejczyka lama to żart z owcy. To stworzenie, które podchodzi do ogrodzenia, by oglądać nas, gdy wychodzimy z auta, gdyśmy wyjechali w teren, wyskoczyć na farmę lam, by przez chwilę pobyć z dala od siebie, od swoich domów i mówiących, szumiących i potrzebujących prądu kamieni, które i tak zaraz wyjmujemy, by zrobić zdjęcia tych zabawnych niby-owiec z szyjami wysokimi jak Andy. Ale to w Europie, a nie na ich ojczystej planecie, gdzie są śmiertelnie poważne. W filmie o lamach „Samotna skała” lamy królują. Są na wysokiej i zimnej pustyni rodem królewskim i kapłańskim, a gdy rzucisz liście koki na ich krew – są z nich i prorokinie. Nie stoi to w żadnym katechizmie, nie książki tego bronią, ale światło gór na zabitej lamie i na twarzach ludzi, którzy na nią patrzą.

„Samotna skała” jest o królestwie lam. Ludzie zabijają śmieszące Europejczyków zwierzęta jakby odprawiali mszę. Z taką samą powagą stary hodowca kreśli małe lamy na kamieniach. A potem bierze on swoją królowę na ramiona i w kocu zwiedzają zdezelowanym autobusem bezbrzeżne nicości, jadą długo przez chmury i kamienie, aż się wydaje, że przejechali wiele planet i kolejny przystanek to już inny układ gwiezdny, gdzie gruchot wyrzuca ludzi na targ, gdzie, jednak jesteśmy na Ziemi, nikt oczywiście nie chce kupić lam, bo skąd panie ją masz? Z daleka. Pewnie mięso twarde. Dużo ludzi i straganów, a dalej jak na pustyni. Widziałem, jak on nosi na plecach długą szyję swej królowej, i wierzyłem, że jeśli miałaby swą futrzaną koronę i głowę, to by mu przebaczyła, na co i on pewnie liczył, gdy malował jej krwią małe lamy na swoim domu z kamieni. Miałem im ochotę podać im przez ekran to przebaczenie, ale ani lama, ani człowiek z pustyni nie wiedzieli, że ich oglądam w ramach festiwalu Nowe Horyzonty i w ramach choroby, która robiła ze mnie pustynię.

Pustkowia lam są gorące i naprzemian zimne, jak to, co mi siadło na płuca. A ja na nie jeszcze sobie laptop postawiłem i patrzyłem. Tytuł filmu, „Samotna skała”, szybko wypada z głowy i zostaje inny: „Ofiara”. To film o ofierze lam i ludzi, którzy żyją, gdzie nic nie ma. Akcję rozkręca to, że spada jeszcze na nich zło. Puma bierze lamy. Mają broń na pumę, jest determinacja, by siedzieć milcząco w skałach i czekać, aż zaświeci cień pumy. Ale pumy brak. Nikt jej nie widzi, a lamy giną. Zwołują spotkanie wiejskie. Nie padają propozycje rozrzucenia trutki, albo sprofanowania gór sidłami. Wieś woli teologię. W sąsiedniej wiosce (pewnie setki, setki kilometrów) ludzie złożyli Pachamamie ofiarę z dwu lam i to wystarczyło, puma sobie poszła. Ta Pachamama na wiejskim zebraniu podniosła mi temperaturę, bo przypomniała Rzym.

A było tak. Z jakiejś okazji w Rzymie ktoś postawił figurkę Paczamamy w bazylice, czyli postawił tam figurkę kobiety symbolizującej życiodajną ziemię. Nie nowina to dla bazylik. Jednak zalani krwią katolicy, wbrew własnej tradycji stawiania figur, wywlekli Paczamamę i wyrzucili ją do Tybru. Oburzenie kiepsko adresowane. Ja bym rzucił purpurata. Dlatego śmiali się przez łzy aniołowie, bo tak myśleli: Boże, Boże, dobrze, że wzięli stamtąd Matkę Ziemię, bo Rzym i te kościoły, te rzymskie bazyliki, to puzdra pobielane, w których leżą martwe dusze kardynałów, co nic nie wiedzieli o łzach dzieci, choć je pili co dzień do rzymskiego śniadania. To Hańba rzymskiego Kościoła, jak powiedział papież Benedykt, hańba przerastająca pojęcie i największa w dziejach. Można w nią rzucić milion oświadczeń i ubolewań, a to wszystko, to jakbyś pluł do rzeki. Tak w filmie o lamach czuję widmo Gulbinowiczów, potworów karanych czasem przewieszką w garderobie na dzień przed śmiercią, a czasem nie karanych.

Pachamama też nie jest łatwą matką, sądząc po losie hodowców lam, ale nie tak przewrotną, jak te czarne trupy z rzymskich puzder, których hańba jawna jest jak słońce nad pustynią. O tym myślałem w gorączce, gdy ludzie z Andów robili swoje ofiary w intencji pumy, gdy chodzili do swoich szamanek radzić się ich w ich małych kamiennych domkach, że Pan Jezus by się w takim domku położył i odetchnął, ciesząc się z tej prostej teologii, z teologii ziemi, z teologii lamy, niepodobnej do tych dogmatycznych pajęczyn, po których łażą purpurowe pająki, którym nigdy nie brakuje kłamstwa. Przeciwnie, na pustyni lam słów mało, a ludzie są w nie oszczędni. Co mówią, służy dobrze za lustro. Stąd patrzyłem w film i w siebie i oto nie skończyło się na wycieczce do Rzymu. Poszliśmy przez Andy do Polski.

Najpierw hodowca lam, ten od małych, czerwonych lam na kamieniach domu, w górach spotyka procesję. Chłopy niosą figurkę. Idą przez góry, gdzie tylko mgła. Tłumaczą mu, żeby im pomógł, bo umarł u nich obcy i nie chcą, żeby został. Niech sobie pójdzie tam, gdzie zmarli idą. Było w tym nasze polerowanie grobu, nasze zamiatanie liści, a nawet rycie dziur w drzewie, by zdechło, w tym uporze górali, by pożegnać skutecznie nieznanego człowieka. Ale nie tylko to z Polski – oni jeszcze śpiewali. Nosiciele drewnianego jeźdźca, w którym była dusza umarłego, mieli proste słowa: Pamiętaj, że umrzesz! Gdyby wokół były lamy, te lamy umarły by ze śmiechu, ale tam nie było nic. Te lamy właśnie dlatego by ryczały, bo ci ludzie, którzy sobie śpiewali, że umrą, szli przez krajobraz martwy, gdzie dosłownie wszystko przypominało o śmierci. Dlatego w końcu hodowca lam się wkurzył i zawołał, że żyje. Tak jest z Polakami. Niesiemy nasze feretrony, pełne tej czy innej teologii, niesiemy przez Polskę, lasy, wioski, miasta, i wołamy, pamiętaj, że jesteś Polakiem! Dlatego też czasem ktoś odkrzyknie, ludzie, dajcie spokój, ja żyję! Zewsząd wiem, że jestem Polakiem. Nikim innym nie jestem. Na takiego się czycha, by go zapytać – za co tak nienawidzisz Polski?

Tam śmierć, w tych Andach, była wszechobecna jak Polska w Polsce w listopadzie. I jak w Polsce w listopadzie, w krainie lam zapłonął w końcu zmarłym ogień. Figurkę chłopy spaliły nad przepaścią. Obcy mógł sobie wygodnie z tych płomieni przejść wyżej, w gwiazdy, albo gdzie chciał, na jakieś ścieżki pum i lam skrzydlatych, gdzie się kończy ciało Paczamamy, a zaczynają Boże zagrody dla aniołów, Boże gospodarstwo nocy, gdzie się woda na poty nasze mrozi w mgławicach, gdzie są ponoć i zapasy nadziei w czarnych worach, na czarniejsze godziny, a przyjdą takie, podobne do woreczków, w których szamanka trzymała liście koki. Tam to niewidzialnych ścianach Bóg maluje czerwone ludziki i lamy, wśród których i ja wciąż jeszcze się pocę i wyginam. Jeszcze nie starty. Rozglądam się z po czerniach i pytam: Wszystko Ci się zmieści tutaj, prawda? Wszystko, i łzy, i kamienie, mówi Bóg i macza palec w krwi.

Leave a Reply