Dzień po święcie reformacji

Słoweńcy nie pracują w święto Reformacji, świętują każdego 30 października, mimo, że niewielu z nich to protestanci. Polaków protestantów jest jeszcze mniej, ale to my bardziej potrzebujemy święta reformacji. Uroczystego. Z pompą, asystą obrony terytorialnej, może nawet procesją biskupów na Skałkę. Dobrze byłoby zacząć wczoraj, od ostatniego października pamiętnego roku 2020. Po co Polska, kraj w połowie katolicki, miałby obchodzić pamiątkę wystąpienia Marcina Lutra, które rozłamało chrześcijaństwo w Europie, osłabiło papieża i kult Matki Boskiej? Po co obce święto 30 października, gdy 1 listopada jest Wszystkich Świętych? Powody są dwa, pozytywny i negatywny.

Pozytywny powód to wkład Reformacji w chrześcijaństwo. Jest to powód dość znany. Na KUL-u cały wydział teologów prowadzi badania nad pożytkami z protestanckiej teologii, duchowości i liturgii, i to tak przekonująco, że mogliby skłonić św. Piusa X do postawienia Lutra przed sądem kanonizacyjnym. O pozytywnym wkładzie protestantów  piszą „Goście Niedzielne”, migają „Deony.pl„, a nawet mówi Radia Maryja, o ile akurat nie ma tam ks. Oko. Zresztą, wszyscy są już oswojeni z ekumenizmem, że nawet ks. Oko luteranie mniej kojarzą się z diabłem, niż marksiści. Jak inni tradycjonaliści, toleruje ich. To powód pozytywny i zaledwie dobry.

Dużo lepszy jest powód negatywny. Święto reformacji jako przypomnienie, co się stać może. Jako pamiątka długich katolicko-protestanckich wojen. Wojny te były wielkie i małe. Małe polegały na tym, że ojciec obił córkę, która na targu rozmawiała z kalwinem. Albo na tym, że proboszcz ściągał inkwizycję na parafiankę, która czytała Biblię w przekładzie na swój język. Albo na tym, że w Anglii protestanci złapali księdza katolickiego, który działał tam w podziemiu i go powiesili. Powieszenie to mała wojna? Mała. Miliony drobnych podłości i cierpień bledną wobec ich kumulacji w postaci wojny trzydziestoletniej. Nie była ona pierwsza między zwolennikami Lutra i papieża, nie była ostatnia, ale sroga była niczym dawne zimy – w Europie Środkowej zabiła co trzeciego człowieka. Nawet dżuma i II wojna światowa miały mniejszy rozmach.

Te 30 lat wojny religijnej między chrześcijany obfitowało w rzeczy straszne, które na szczęście nie są szerzej znane. Gdyby książki „Wojna Trzydziestoletnia: zbrodnie na dzieciach” albo podobne były w posiadaniu plemion, do jakich potem ruszali księża i pastorzy, nie byłoby dziś chrześcijan w Afryce, Azji, Amerykach. Strach o tym pisać i myśleć. Dlaczego ludzie to robili? To proste. Inaczej wierzący jest gorszy od mordercy. Morderca zabija ciało, a heretyk zabija dusze i przez niego ludzie idą do piekła. Na wieczność! Idea, że Pan Bóg aż tak poważnie traktuje każdą ideę, jaką sformułowali teolodzy, dla wszystkich była jasna jak słońce. Gdy człowiek spotykał inaczej wierzącego, czuł jakby mu ktoś wbił w serce — jak on może nie uznawać za święte tego, co mi się wydaje tak promienne, tak bliskie i dobre? Chodzi o podstawową moralną emocję, bez której nie da się zresztą żyć — o poczucie własnej prawości. Miłość swojej racji dostarczyła paliwa każdej religijnej wojnie.

Zbrodnie wojen katolicko — prawosławnych miały pozytywny skutek. Ludzie przestraszyli się. Zakiełkowała idea, że nienawiść nienawiścią, a różnice teologiczne różnicami, ale może nie warto wrzucać zakonnic do sztolni, może nie warto palić studentów na stosach z cudzej Biblii? Europa po tych rzeziach była jak kwietniowa łąka po wypaleniu, a zielonym na czarnym była tolerancja. Oczywiście, wypalanie jeszcze trwało. Na Bałkanach katolicy i prawosławni tępili na sobie noże, gdy papież czwarty raz przyjechał do Polski.

Święto reformacji przypominałoby nam więc o krwawych korzeniach obecnego pokoju. To reformacja była pierwszym rozłamem w chrześcijaństwie, który długofalowo skutkował zasianiem myśli, że mimo różnic trzeba żyć razem, by uniknąć mordów. Myśl ta najpierw przeniknęła do protestantów. Katolicy, szczerze mówiąc, oddalali ją od siebie. Papieże potępiali jej polityczne formy. Nie od razu zgodzili się na tolerancję; wizja tego, że da radę mieć katolickie państwa, konała powoli przez dwa ostatnie stulecia i jeszcze dogorywa w niektórych głowach. Najszybciej ginęła tam, gdzie wprowadzano Kościół jako religię państwową. To nie przypadkiem dziś w Chile ludzie tańczą wokół płonącego kościoła, to nie przypadkiem w Quebecku ludziom nie chce się nawet zatańczyć. U nas na obecnych protestach zaczyna się polonez.

A jednak nie ma obawy, święta reformacji u nas nie będzie. Ani groźba laicyzacji, ani groźba rozlewu krwi nikogo w Polsce nie poruszy. Wielu katolików natomiast odpala kosiarkę i chce kosić wypaloną łąkę. Według nich tolerancją nie warto się przejmować, bo ona właśnie umiera na całym świecie. Jest w tym wiele racji.

Problem z ideą tolerancji jest taki, że rodzi ona o wiele mniejsze moralne emocje, niż własna racja i własna wspólnota. Dlatego wielu dziś na nią skacze i uważa, ze już za parę chwil Zachód pogrzebie tę ideę razem z wolnością słowa, wolnością sumienia, rozwodami, nietykalnością osobistą, trójpodziałem władzy i resztą dorobku oświecenia. Wszystkie powyższe idee rodzą problemy i świat bez nich na pewno byłby prostszy. Pogarda dla tolerancji, zauważa John Gray, to dziś także problem liberałów i lewicowców, zwłaszcza w USA. Stąd, gdy mówi się o tolerancji polskiemu konserwatyście, przywoła jakiegoś profesora, którego za dowcip wyrzucono z uczelni za oceanem. To kończy dyskusję i u nich oczywiście działa to w drugą stronę.

Przypomina to wojnę gangów, gdzie nikt nie opuści broni, bo nikt nie jest frajer.

W Polsce mieliśmy kiedyś króla, który na kanwie sporu katolicy – protestanci powiedział coś na temat niemożności królowania w sumieniach. Jak wielu dziś nie pamięta tego, ani nie chce rozumieć. Lepiej mieć wszystko i panować nad cudzymi sumieniami. Nikt też nie interesuje się świętem reformacji. Za to połowa ludu miast i wsi jest przekonana, że tu i teraz Europa upada przez islam, tolerancję i Netflix. Z każdej strony sporu słychać także o naszym najgłębszym w długich dziejach narodowym upadku. W rozpalonych umysłach Polska po raz kolejny się kończy.

Na świecie trwa jesień tolerancji, tak. Pan Bóg jednak tę roślinkę ceni i ona jeszcze wyrośnie, jeszcze umocni się i nie zginie. Także teraz, jak niegdyś ja od swojej Mamy, słyszy jakieś dziecko, że nie ma wojny gorszej niż religijna. Taka oświeceniowa Mama dziś, we Wszystkich Świętych, ma swoje święto. Jest świadkiem, że całkiem zabić tolerancję, ja trawę, jest trudno. Tolerancja ma więc jednak coś wspólnego z Polską.