Staje przed tobą anioł Światła, wyciąga przed siebie obie dłonie. Na nich garść czegoś, co najpierw przywodzi na myśl małe cukierki, jakie czasem leżą na poczcie lub w banku. Ale, jeśli się przyjrzysz, zobaczysz, że to coś więcej. Każdy z nich świeci jak szlachetny kamień i ma moc sprowadzić na świat Kaplicę Sykstyńską, słynne Słoneczniki, albo ołtarz Wita Stwosza. Przed tobą anioł z dwiema pełnymi garściami talentów. Małych węgielków, zdolnych zapalić wyobraźnię. Jednym takim sprawny diabeł wytargować by mógł ze sto dusz artystów. Niekiedy tylko jakiś geniusz dostawał od Boga dwa takie lub, jak Leonardo, trzy. Anioł trzyma mnóstwo ich na otwartych dłoniach i patrzy na ciebie pytającym wzrokiem. Którym się poczęstujesz? A może, jak dziecko, co się nie zna na grzecznościach, porwiesz wszystkie?
Tak zrobiła siostra Wendy Beckett. Siostra zakonna, krytyczka sztuki, która odeszła z tego świata w dzień św. Szczepana, pierwszego męczennika, na koniec 2018 roku. Kobieta, która kochała to, co piękne i dobre, i nigdy nie potrafiła zachować umiaru ani w wierze, ani w modlitwie, ani w samotności, ani w pogoni za pięknem.
Myślę, że jak ktoś posiadał u nas telewizor na przełomie tysiącleci, tak ze jakieś dwadzieścia lat temu, to miał dobrą szansę by siostrę Wendy zobaczyć. Jedynka i Dwójka kupowały wtedy jej programy o malarstwie. To ta zakonnica, najczęściej stojąca przy obrazie, wyróżniająca się niebanalnym uśmiechem, grubością szkieł na nosie i mówieniem rzeczy, od których jedni się rumienili, a inni rozkwitali.
Ta wiecznie chorująca staruszka z przyczepy na kółkach, z setką reprodukcji na pocztówkach, z habitem własnego kroju, przypomniała światu w najjaśniejszych słowach, co to znaczy mieć ludzką duszę, a zrobiła to dzięki uprzejmości British Broadcast Network, czyli BBC. Uprzejmości, dodajmy opartej o dobrze skalkulowany telewizyjny interes, bo ludziom chciało się patrzeć, na co ona patrzyła, chciało się chłonąć jej opowiadanie.
Wendy była jednak w swoim opowiadaniu konkretna i nie zniosłaby, gdybym dłużej mnożył tu zachwyty.
Nie dlatego, żeby nie umiała siebie samej docenić. Przeciwnie. Gdyby zasugerowała, że jej własne słowa pozwolą lepiej wyrobić sobie zdanie czytelnikom, miałaby uchwytną dla każdego słuszność.
Dlatego weźmy, bez ambicji przynależnej duszom bardziej skrzydlatym, jeden jedyny cukierek z jej bogatego dzieła.
Klip jest dostępny w internecie i trwa minutę pięćdziesiąt pięć sekund. Krytyczka sztuki w habicie dała sobie tyle czasu, by opowiedzieć nam Pietę.
Pierwsze dziesięć sekund z tych dwu minut rozwiewają wątpliwości co do tego, czy ta siostra naprawdę dobrała się do wszystkich niemal słodkości Pana Boga w dziedzinie talentów.
Kto może, niech obejrzy i już dalej nie czyta. Film jest po angielsku, ale w przypływie czasu pewnie zrobię napisy.
Wendy zaczyna spotkanie z arcydziełem Michała Anioła od rzucenia pewną ręką na stos wszystkich skarbów Watykanu. Obrazów, rzeźb, przedmiotów. Za Pietę poświęciłabym wszystkie skarby Watykanu. Rozmach godny Savonaroli, co to robił ogniska na placach Florencji, a ileż zacniejszy!
Taki rozmach rozbraja. Wendy umieszcza poprzeczkę na wysokości sugerującej przejście pod, a nie skok. To zdobywa od razu całą naszą uwagę.
Nas, którym się zdaje, że wiemy, co siostra zakonna może powiedzieć o Panu Jezusie i Jego Matce, o krzyżu, a być może nawet, co POWINNA powiedzieć.
Ale siostra Wendy Beckett nie zastanawia to, co my wiemy. Ona wie, co sama myśli.
Zaczyna od zachwytu. Niemal klęka przed Michałem Aniołem. Podchodzi do Piety niemal na świecko, jakby wyłącznie do dzieła sztuki, ale bez obaw, wróci na grunt religii i to wróci tam w wielkim stylu.
Porównuje Matkę do góry, a Syna do rzeki. Sięga przy tym po najstarsze i niemal uniwersalne symbole wiary. Opowiada przedostatni rozdział Ewangelii słowami z początków stworzenia. Pokazuje przy okazji istnienie analogii dlaczegoś rzadko zauważanej, że dla Dzieciątka Jezus obrazem Boga jest przede wszystkim Matka. W końcu, jak On w wieczności, tak Ona rodzi Go na Ziemi. Zanim Chrystus mógł powiedzieć kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca, zanim w ogóle cokolwiek mógł powiedzieć, był, On, odwieczne Słowo, Jej Synkiem, po prostu Jej Dzieckiem.
Wendy opowiada o wyjątkowej rzeźbie, ale przy okazji zarysowuje nie tylko kawał teologii odkupienia, czego można się spodziewać po temacie Piety, ale i całą teologię Trójcy Świętej, a potrzeba jej na to kilka słów, kilka ostatnich sekund pierwszej minuty. Zachwyca ją, jak Syn i Matka są od siebie oddzieleni, a jednocześnie pozostają w intymnej bliskości, a to niemal definicja Boskiej Trójcy. Oni należą do siebie.
Potem z gracją wraca do artysty, do Michała Anioła, pokazuje nam, że tę parę w marmurze wykuwał całe swe życie, w tęsknocie za własną matką.
Oczywiście, Wendy nie zadowoli się czytelną w Piecie relacją Matki i Dziecka. Widzi więcej, jak więcej kryje się w opowieści o Niewieście w Biblii. Partnerstwo kobiety i mężczyzny. Cóż, czy wspominałem, że siostra Beckett drażniła zbyt odstałą prawomyślność? Że niepokoiła ją swymi wizjami, oburzała rozmachem? Że kto liczył na łzy zakonnicy nad sentymentalnymi malunkami, zawsze był srogo zawiedziony? Jej była najwyższej próby filozofia sztuki, miłość nie tylko mądrości, lecz i piękna. Dlatego Pieta to dla Wendy pomnik człowieczeństwa, rzeźba, która przejmuje ją tym, jak uzupełniają się w niej męskość i kobiecość.
Wendy zauważa, że Pieta była jednym jedynym dziełem, jakie Michał Anioł, twórca Sykstyny, chciał podpisać własnym imieniem.
Ostatnie jej słowa wobec Piety to jedność, pełnia, spełnienie, bezpieczeństwo, miłość.
W telewizji mówili na nią one-take Wendy, bo nie robiła nigdy prób ani przygotowań, podchodziła do dzieła i mówiła, co miała do powiedzenia.
To jasne, że Wendy Beckett bywała krytykowana przez profesorów. Krytykę tę można znaleźć w wielu poważnych książkach i artykułach, których nikt nie czyta. Ich utytułowani autorzy, nie tak liczni zresztą, muszą stanąć w jednej grupie ze zgorszonymi jej uwagami na temat piękna męskiego ciała na renesansowych obrazach, oraz z tymi, których drażnił jej smak dla dobrego wina, i z pewną feministką, zgorszoną tym, że zakonnica wypowiada się o obrazach sławiących ziemską miłość.
Ta zakonnica była zadowolona tak ze swojej samotności, jak ze swojego ubóstwa. Jej cała wielka telewizyjna kariera wzięła się z zakłopotania. Za tłumaczenia ze średniowiecznej łaciny płacono po prostu zbyt mało, by mogła wspomóc wspólnotę karmelitanek, z których gościny korzystała.
Dzięki Bogu za to zakłopotanie dobrej duszy, bez niego tylko aniołowie by się nią zachwycali.
Dzięki Wendy wielu ludzi zrozumiało, po co są muzea, i pozwolili sobie na myśl, że Giotto, Murillo czy Rembrandt tworzyli także dla nich. Że to ich sztuka, która w nich ożywa i która może w nich ożyć z iskrą talentu, z iskrą geniuszu.
Uczyła Wendy nie tyle tego, że warto zobaczyć na żywo ten czy inny obraz, ale że samo uważne patrzenie jest skarbem i arcydziełem umysłu człowieka, arcydziełem, na jakie czasem powinniśmy sobie pozwolić.
Świat przywitał Nowy Rok bez Wendy Beckett. W niebie przywitały ją setki kobiet i mężczyzn, których sztukę opowiadała z niezrównanym wdziękiem. Myślę o tym, jak Caravaggio i Vermeer maczają pędzle w nieznanych nam światłach zmartwychwstania i przekomarzają się, bez złośliwości, jak na Niebo przystało, komu najpierw ich ukochana Wendy będzie pozowała.