Drzewo o niebieskim pniu

Written by:

Gdy naciągnąłem kołdrę pod szyję, spostrzegłem kasztany. Nie zauważyłem ich, gdy dopełzłem do klatki. Teraz jednak widziałem je jasno. Kołysały się szybko za oknem mojego pokoju, świecąc. Jakby dziecko rozżarzyło końcówkę patyka i kręciło nim kręgi wśród mroku. Tylko dziecka nie było, deszcz zgasił ogniska, ale zgasił je daleko za miastem, tu najwyżej pety, a same kasztany nie świeciły czerwono, ale blado, jak próchno. Jeszcze nie zagrzałem się po trasie pokonanej w tę pogodę. Przez tę pogodę zresztą nie pomyślałem o kasztanach i nie spojrzałem, czy już pękają. Teraz dopiero przypomniałem sobie, w cieple, pierwszy dziś raz w cieple. Kasztany. Ten wiatr strąci je na pewno. Rano, gdy jeszcze będzie półmrok, będą świecić w błocie między klatką a śmietnikami. Nie spadną w kolczastych łupinach. Skoro teraz je widzę, skoro świecą, to znak, że łupiny już pękły. Tak, to kasztany. To nie światła z okna po drogiej stronie podwórka, które oszukały mnie przed dwoma tygodniami, kiedy nie było jeszcze pory. Teraz zaczęła się oto pora na kasztany. Powoli wysunąłem dłonie na skraj kołdry. Niebo, mówi rosyjska bajka, to ciepła pierzyna w ciemnej chacie po długim marszu w śnieżycy. Piekło, mówi moja bajka, to paść w tę pierzynę i uświadomić sobie, że za oknem dziecko schyla się po światełko.

Co do kamienicy, mojego pokoju, ceny, położenia blisko metra miałem szczęście, początkowo też nie przejmowałem się kasztanem, choć odmianę tego drzewa poznałem od razu po lekko niebieskiej korze, bardziej pasującej do dębu niż do zwykłego kasztanowca. Potem, w lato, gdy codziennie widziałem pordzewiałe wcześnie liście kasztanowców, przy ulicach, w parkach, gdzie akurat pracowałem, ale nigdy na podwórku mojej kamienicy, miałem kolejny dowód. Wszedłem na Internet i upewniłem się: owszem, to ta odmiana. Już wtedy byłem zmęczony, ale podszedłem do sprawy od strony sumienia. Tak, jak segreguję śmieci, choć ma to pomijalny wpływ, tak zbierałem każdy kasztan, który spadł, nawet, jeśli jeszcze nie był dojrzały. Próba zaczęła się przed tygodniem, wraz z załamaniem pogody. Zaczęło się ich spadanie. Potrząsnąłem po pracy gałęziami, które mogłem sięgnąć, co wyglądało, jakbym witał się z żółtym olbrzymem. Co spadło, to zbierałem i sypałem do kontenera na papier. Gdy z okna zauważyłem, że z niedomkniętego kontenera sączy się światło, jakby był tam mały supermarket, zszedłem i porozkładałem na kasztanach tektury, by nikogo nie kusiły. Gdyby tylko byl na nie skup, gdyby Francuzi chcieli robić z nich kosmetyki, jak robią je z owoców tej powszechniejszej, brązowej odmiany, zarobiłbym na dwie kawy. Tymczasem świecące kasztany interesują one tylko kogoś takiego, jak ja, kto segreguje śmierci i ma odrobinę współczucia.

Ciekawe, czy starczy mi współczucia, żeby teraz wyjść? Kręciłbym się w środku nocy pod drzewem. Nic nowego, ludzie mają mnie za szalone nic i tak. Ale mógłbym pozbierać te ostatnie spadające kasztany. Już wczoraj myślałem, że ostatnie! Do tej pory, myślę, zebrałem i wyrzuciłem wszystkie z tego drzewa. Ludzie, którzy wychodzili rano do pracy po mnie z kamienicy znajdowali najwyżej łupinki. W sam raz na hełm, ale głowy trzeba by szukać w parku lub przy ulicy, gdzie rosną kasztany normalne. Wiadomo, mieszkańcy mogli je zbierać w dzień, gdy pracowałem, ale wtedy winię chmury, jeśli zasłoniły słońce na tyle, by poświata kasztanów była widoczna w trawie podwórka. Czasem myślałem sobie, że jeśli zbierali to może po to, by wyrzucić, jak ja. Czy można dziś liczyć na matki? Cóż, trzy żyły z dziećmi w tej kamienicy. Dwie samotne. Jedna z nich w blond lokach! Przy tym ja nie mogłem na nie liczyć. Nieraz wyobrażałem sobie, zbierając rano kasztany, że dostrzeże to i podziękuje w imieniu dzieci. Chociaż ta brunetka by mogła. Tymczasem nic. Czy chociaż mogły na nie liczyć ich dzieci? W sprawie świecących owocników kasztanowca? Czy matki dziś znaja tę sprawę? Nawet jeśli znają, czasem ulec pokusie jest łaską chwili. Niech tylko akurat śpieszy się mama do pracy, a jej mały miś powie jej, że pani kazała na dziś przynieść do przedszkola kasztany. Matka wtedy zbierze te, co pod ręką, myśląc sobie, że świecą w sumie słabo, w świetle dziennym będą niemal niewidocznie, a do czasu robienia zwierzątek, da bóg, zgasną. Matka taka jest po prostu zmęczona. Zbiera po drodze kilka i daje dziecku. Co się potem stanie? Coś o tym mgliście wie. Wie na przykład, że nie są to rzeczy zabronione, więc cóż. Niech już będą te kasztany. Widać, że w całej kamienicy ja tylko myślę o dziecku.

Nie tylko matka jest zmęczona. Między mną, a kasztanami, z których jeden właśnie został strącony przez wiatr, są skarpety, spodnie, buty, kurtka, niech będzie, że tylko kurtka na koszulkę, w której leżę, choć to może skończyć się przeziębieniem. Potem klucze w zamku. Potem dwa piętra schodów i ziąb. Mały bonus do całodziennego ziąbu. Rozglądałem sie po ciemnym pokoju za ratunkiem. Książki, to wszystko co tu mam. Nie ma pociechy w takich razach z książek. Przeciwnie. Nie mam tej książki, zamieniłem ją na inną, ale kiedyś miałem książkę etyka, bodajże z Antypodów. Sięgnąłem po nią, bo na pogrzebie wujka ksiądz piętnował w kazaniu tego etyka jako nawołującego do jedzenia niemowląt. Okazało się, że to uproszczenie. O dzieciach było w książce, ale w drugą stronę. Etyk kazał wyobraźni czytelnika przećwiczyć następujący scenariusz. Oto w drodze do pracy słyszysz płacz dziecka. Dziecko płacze na środku stawu. Wchodzisz do wody i ratujesz je. Następnego dnia sytuacja się powtarza. Ale dziecko płacze z bardziej oddalonego stawu, gdzie woda jest głębsza. Każdego dnia jest trochę trudniej. Trochę dłużej. Pytanie brzmi, kiedy nastąpi zrezygnowanie.

Gdy wyszedłem z klatki, zerwał się potworny wiatr. Obróciłem się doń plecami i spojrzałem w górę, na drzewo. Na samej górze było kilka kasztanów i w tej właśnie chwili puściły się drzewa. Leciały daleko. Większość wylądowała aż obok śmietnika, ale widziałem, że dwa poleciały jeszcze dalej. A dalej był mur. Oddzielał on połowę podwórza mojej kamienicy od połowy podwórza kamienicy obok. Na tej połowie obok leżały teraz kasztany. Był to scenariusz, który rozpatrywałem kilka razy w wyobraźni. Nie wydawało mi się możliwe, by mogło aż tak wiać, zwłaszcza między budynkami, ale tak, ćwiczyłem to. Wiedziałem, że opcje są dwie. Albo wspiąć się na śmietnik i przejść przez mur, mając nadzieję, że jest tam taki sam śmietnik. Ewentualnie wyjść na ulicę, przejść za róg do bramy kamienicy obok. Tam trzeba czekać, aż wracać będzie jakiś mieszkaniec. Najlepiej – młoda kobieta. Nikt nie ma serca jak młode matki! Mógłbym liczyć na wpuszczenie. Jeśli natomiast żyje tam ktoś taki jak ja, to oczywiście kazałby mi spieprzać. Byłaby wszak nadzieja, że sam usunie kasztany.

Nie ma co liczyć na loterię. Śmietnik może stać tam gdziekolwiek, a wtedy nie miałbym jak wrócić. Nie ma co liczyć na loterię, mówię sobie, idąc aż za róg, do głównej ulicy, a potem w prawo. Deszcz zacina. Późna noc. Te okna, co się palą jeszcze w kamienicach, robią to jakby symbolicznie, by dowieść naturze, że my też coś możemy, zmyślni ludzie, a nie tylko gwiazdy i kasztany, i księżyce. Brama okazała się kratą. Nie zwróciłem na nią uwagi. Po lewej, gdzie krata znikała w murze, był domofon. Wlazłem w tą wklęsłość, jakkolwiek chroniącą od deszczu. Na ulicy nikogo. Czułem, jak deszcz wpada od spodu pod kurtkę i moczy moją koszulkę. Spojrzałem na numerki domofonu. Świeciły jak kasztany. Pod jakim numerem może mieszkać młoda kobieta? Zanim skończyłem to pytanie w głowie, nacisnąłem 29.

Głos należał faktycznie do kobiety. Nie było słychać, czy w tle płacze dziecko. Powiedziałem coś w stylu: spółdzielnia, pogotowie kasztanowe, zgubiłem kartę, proszę wpuścić mnie na podwórze. Po chwili milczenia usłyszałem bzzz.

Kamienica obok nie miała swojego drzewa. Znalazłem oba kasztany i od razu wrzuciłem je do śmietnika, który stał asymetrycznie w stosunku do mojego, po drugiej stronie.

Wróciłem i naciągałem kołdrę, tym razem na gołe ciało. Przez chwilę nie miałem myśli. W końcu jednak pojawiła się jedna, jako pytanie. Nie musiałem nawet wstawać, by znać odpowiedź, chociaż pewnie widziałbym je z okna, jak leżą przy śmietniku. Oczywiście, biegnąc po spełnionej misji na podwórku obok zapomniałem o kasztanach, które spadły przed murem.

Gdy wstałem, nawet nie patrzyłem przez okno. Był cień szansy, że leżą w trawie, ale chciałem się o tym przekonać z pewnością, gdy będę na dole. Gdy zszedłem, nie było już żadnego. Ani w trawie, ani obok śmietnika, ani pod murem. Nie była to jeszcze godzina na wyprawy do przedszkoli, chociaż kto wie? Poszedłem więc do pracy z lekkimi wyrzutami. Wyrzuty moje są najgorszego rodzaju. Mam zawsze wyrzuty, które pochłaniają tylko mnie. Innych ludzi jeszcze poniekąd interesowały śmieci w ich segregacji, ale świecące kasztany pochłaniały tylko mnie i chyba nikogo innego. Ludzie przyjmowali to, co się z tymi kasztanami działo zupełnie spokojnie. Miałem więc wyrzuty wyłącznie dla siebie. Była to część mego życia. Ja przeciw im. Miałem codziennie przeciw sobie całe miasto, we własnych myślach. Gdybym miał wszy, byłbym uważał je za swoje i ich nie zbijał.

Tak też cały dzień snułem myśli, która to matka je pozbierała, czy blondynka? Czy brunetka? Która z dwu, ktore w tym domu mają dzieci? A może to ta kobieta z klatki obok? Zrobiła to samo, co ja, zamieniła podwórka, tylko w odwrotnym celu? W końcu zaś, gdy nie było przez chwilę klientów i oparłem się kurtką o wielką lipę pośrodku parkowego trawnika, zamknąłem oczy i poszedłem do źródła wyrzutów i całego tego cyrku.

Przypomniałem sobie swoją ze świecącymi owocnikami historię.

Moja matka miała rozum, by ich dla mnie nie zbierać. Już mieliśmy pełne kieszenie brązowych. Tyle, że wystarczyłoby ich dla mnie i dla kilku innych smyków, gdyby przyszły nieopatrzone. Problem nie był w świadomości, mama wiedziała. Gorzej, że musiała pójść na zakupy. Zatrzymała się swym zielonym żukiem o drewnianej kabinie przy w sklepiku pośrodku miasteczka. Ja zostałem w środku. Miałem czekać spokojnie w środku i czekałem. Problem był w tym, że matka zaparkowała pod wielkim kasztanowcem, z powodu wielkich kałuż w każdym innym miejscu w pobliżu sklepiku. Zaczął padać deszcz. Słyszałem, jak kasztany spadają na pakę. Uklękłem na fotelu żuka i przetarłem zaparowaną szybkę z tyłu kabiny. Przez nią widziałem pakę. A na pace widziałem je w szarym zmroku. Zmroki lat dziewięćdziesiątych były bardzo szare, a kasztany świeciły na mokrych deskach paki i na rzuconej tam zielonej plandece. Kojarzyły mi się z rybami głębinowymi, jakie oglądałem w filmach przyrodniczych siedząc przed telewizorem na domowym dywanie. Ale miałem skojarzenia też z filmami, które oglądałem na stojąco, zerkając przez półotwarte drzwi na to, co oglądali rodzice. Widziałem więc światła na niebie, które śledzili agenci FBI. Bałem się wtedy tak, że nie mogłem się ruszyć. Przetarłem znów rączką zaparowaną szybę. Serce mi biło, przyszedł znikąd tamten pusty strach. On przykleił mnie do kasztanów.

Czy kasztany te można porównać do gwiazd? Zastanawiałem się, gdy matka prowadziła żuka przez deszcz i chcąc mi poprawić humor mówiła, co jest dla mnie w zakupach. Prawie jej nie słuchałem. Gwiazdy są inne, jest ich całe morze. Gwiazdy są jak żabi skrzek w stawie w dolinie za sadem, za domem. Gwiazdy są jak skrzek, mnóstwo ich, a te świecące kasztany są jak płody, bo zawsze drzewo rodzi ich mniej, niż normalnych. Nie ma ich w każdym razie nieskończonych milionów. Na pakę żuka spadło siedem, może osiem.

Po powrocie do domu znalazłem wymówkę, by nie rozebrać się od razu i by wyjść na dwór. Wlazłem na pakę sposobem podpatrzonym u wujka. Jasne, że zmoczyłem spodnie. Znalazłem jednak wszystkie osiem. Ukryłem je w kurtce.

Następnego dnia, gdy mama zostawila mnie w przedszkolu, obróciłem się przed wejściem do sali. Pani zapytała, co się stało, na co ja powiedziałem, że zapomniałem kasztanów. Miałem je w worku, ale pani uwierzyła mi. Puściła mnie i wróciłem, i wsadziłem zawartość worka do szafki z muchomorkiem, a wlożyłem w worek kasztany z kieszeni kurtki. Była zabawa, potem śniadanie, a potem piosenki. Po piosenkach zaczęły się zajęcia. Pani kazała pokazać kasztany. Dzieci wyłożyły je na stoliki. Pani rozdawała zapałki, oczywiście bez łebków oraz plastelinę i druciki.

Nie zdziwiłem się, gdy zabrała mnie od dzieci, zajętych przy niskich, żółtych stolikach. Dla mnie było miejsce przy parapecie. Musiałem klęczeć na dorosłym krześle. Długo namyślałem się, czy powinien to być ludzik, czy konik. Ludzik może płakać, gdy będzie sam. Ale też ludzik bywa zaradniejszy, niż konik. Ale konik znów może uciec! W końcu zrobiłem kasztanowego psa. Zrobiłem mu namiot z kolorowanki, by tam widzieć, jak świeci.

Panie ubierały mnie bardzo pośpiesznie. Inne dzieci miały wtedy obiad, a potem leżakowanie. Pierwszy raz trochę żałowałem tych dwu znienawidzonych momentów przedszkola. Serce biło mi mocno, gdy pani zaprowadziła mnie przez korytarz wiodący do kuchni, którym normalnie nie mogłem chodzić. Wiedziałem, co będzie, panie dwa razy tłumaczyły mi. Żeby się nie bać, mruczałem sobie melodię z ulubionego serialu, „pieśń o małym rycerzu”, gdyż byłem mały. Miałem też kasztanowego, świecącego psa.

Szkoda, że nie jest ciemno, powiedziałem pani, ale ta zamknęła drzwi. Byłem na drugim podwórku przedszkola. Widziałem przez siatkę huśtawki i zjeżdżalnie znanej mi części. Postanowiłem iść właśnie wzdłuż siatki. Deptałem bucikami łuki z żółtych traw, mokre, przypominające powieki zamykające się nie na oczach, a na czerni wody. Było coraz bardziej mokro. Drzewa kojarzyły mi się z jabłonkami i wiśniami z sadu naokoło domu, ale były pozbawione liści. Czarne, odcinały się od bladego nieba. Chyba uschły dawno, nie pamiętałem, czy widziałem kiedykolwiek z placu zabaw, aby miały liście.

Myśl o wiśniach zawołała zaraz z pamięci myśl o domu. Zacząłem płakać. Ale szedłem, krok za krokiem. Łuki z trawy były rzadsze, musiałem skakać z jednej na drugą, starając się nie zmoczyć mokrych już butów.

W lepszej bajce byłoby tak, że piesek ze świecących kasztanów ożywa. Mam oto świecącego przyjaciela! Mógłby nawet nie rosnąć – mały, wszedłby ze mną w kieszeni do wszystkich pokoi, do jakich musiałem wejść w ciągu lat od tamtej wyprawy. Nieoceniona pomoc. Nadzieja! Ale moja bajka to inna bajka.

Teraz myślę, gdy zasypiam i wreszcie nic nie świeci na gałęziach, że to bez znaczenia. Co wtedy zrobiłem, po dojściu do końca siatki. Choćby nawet ten piesek wypadł mi z rąk, i uleciał do góry, i tam sobie żył, i szczekał odtąd na nocnym niebie. Przecież nie wiedziałby na co szczeka.

Leave a Reply