Mozart, Merton i Karl Bart, kazanie Carla Scovela (w moim tłumaczeniu)

Written by:

Karl Barth miał sen. Stary szwajcarski teolog wyobraził sobie we śnie, że poproszono go o zrobienie Wolfgangowi Amadeuszowi Mozartowi egzaminu z religii.

Barth miał ochotę przepytać Mozarta, odkąd przeczytał, że kompozytor ten powiedział kiedyś: „Protestantyzm jest w głowie” i, z naciskiem, „Protestant nigdy nie pojmie słów „Agnus”. Dei, qui tollis peccata mundi’ (O Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata).” Bartha te Mozartowskie złośliwości wobec protestantów drażniły. Stąd z zapałem zabrał się z przesłuchanie kompozytora. W swoim śnie Barth zadawał Mozartowi pytanie za pytaniem. Ale Mozart, podobnie jak Chrystus przed Piłatem, nie dał Barthowi odpowiedzi. Barth obudził się zaniepokojony.

Dlaczego jednak Karla Bartha, przez czterdzieści lat profesora teologii dogmatycznej na Uniwersytecie w Bazylei i największego teologa protestanckiego XX wieku, miałyby interesować opinie dawno nieżyjącego kompozytora, choćby był to Mozart?

Aby zrozumieć jego sen i niepokój, trzeba najpierw zrozumieć cel, jaki przyświecał Barthowi w jego pracy. Przez dekady był jedynym teologiem, z którym liczono się po obu stronach Atlantyku. Od 1930 roku był intelektualnym przywódcą niemieckich chrześcijan, którzy sprzeciwiali się Hitlerowi. Deportowany do Szwajcarii w 1936 roku, nadal pisał traktaty i broszury przeciwko Hitlerowi, a po rozpoczęciu II wojny światowej wstąpił do armii szwajcarskiej jako szeregowiec.

„Nie” było ulubionym słowem młodego Bartha.

Ilekroć słyszał, jak ktoś rości dla ziemskiej mocy boskie prawa, Barth odpowiadał „Nie”. Nazistom, liberałom, fundamentalistom i wszelkim innym apologetom spraw przemijających mówił: „Tylko Bóg jest Bogiem”. Barth mówił o zapomnianym majestacie, tajemnicy i mocy Boga. „Jeśli mam system” – mawiał – „ogranicza się on do uznania tego, co Kierkegaard nazwał nieskończonym rozróżnieniem między czasem a wiecznością. Wiedział, co miał na myśli Izajasz, gdy mówił: „Myśli moje nie są myślami waszymi ani moje drogi waszymi drogami, bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje nad waszymi drogami”.

Barth był krytyczny wobec innych, ale przy tym znacznie bardziej krytyczny wobec siebie.

Stale rewidował swój sposób myślenia i choć na początku swojego życia afirmował majestat Boga, potem, gdy dojrzał, afirmował także to, co nazywał człowieczeństwem Boga. Był nieufny wobec swoich uczniów i naśladowców. Pewnego razu powiedział: „Dzięki Bogu, nie jestem Barthianinem”. Jego dorobek był niesamowity. Sama jego dogmatyka kościelna liczy osiem tysięcy stron, czyli dwanaście tomów i waży co najmniej dobre piętnaście funtów. Kiedy ktoś go zapytał, kiedy napisze trzynasty tom o końcu wszystkich rzeczy, Barth odpowiedział: „Bóg napisze ten tom”.

Napisał w sumie ponad dwieście książek i trochę się tego wstydził.

Powiedział: „Aniołowie śmieją się ze starego Karola. Śmieją się z niego, ponieważ próbuje uchwycić prawdę o Bogu w książce. Śmieją się, ponieważ tom idzie za tomem, a każdy grubszy od poprzedniego. Śmiejąc się, mówi jeden anioł do drugiego: „Patrz, idzie ze swoim wózeczkiem pełnym tomów”. I o to chodzi. Karl Barth, który traktował teologię poważniej niż ktokolwiek inny w swoich czasach, Karl Barth, który szukał odpowiedzi na pytania, których większość jego współczesnych nie potrafiła by zadać, ten wielki Karl Barth, którego życie było teologią, poczuł, że czegoś mu w życiu brak.

Każdego ranka po śniadaniu i przeczytaniu gazety, a przed udaniem się do gabinetu lub na wykłady, Karl Barth szedł do swojego salonu, siadał i przez godzinę słuchał nagrań muzyki Mozarta. W przemówieniu, które wygłosił na festiwalu Mozartowskim w Bazylei wyjaśnił powód. Zwracając się do Mozarta, mówił:

Zawdzięczam Ci to: ilekroć słucham Twojej muzyki, czuję się prowadzony do progu świata, który jest dobry i uporządkowany w tak samo w słońcu jak i w burzy, w dzień i w nocy. Jeśli ktoś naprawdę przyswoi sobie twoją muzyczną dialektykę, może być w pełni młody i zestarzeć się, może pracować i odpoczywać, może być wesoły i przygnębiony, krótko mówiąc, może kochać. Jest muzyka, która może w tym pomóc i jest muzyka, która nie może. Twoja muzyka pomaga.

Innym razem Barth powiedział, że jeśli kiedykolwiek trafi do nieba, zapyta najpierw o Mozarta, a dopiero później o Augustyna, Kalwina i Schleiermachera. Innym razem powiedział, że kiedy aniołowie grają przed Bogiem, grają tylko muzykę Jana Sebastiana Bacha, a kiedy grają dla przyjemności, grają Mozarta.

Nabożeństwo Bartha do Mozarta trwa od dzieciństwa. „Pewnego dnia mój ojciec grał coś z Mozarta… Zaczął kilka taktów Czarodziejskiego fletu. Przeszły przeze mnie i trafiły mnie, nie wiem jak, i pomyślałem: „To właśnie to”! Odtąd Mozart stał się istotną częścią życia Bartha. Z przyjaciółmi śpiewał arie i grywał na altówce w kwartetach smyczkowych. W jego gabinecie podobizna Mozarta wsiała Kalwina. W rozmowach Barth obficie cytował libretta Mozartowskich oper. Podczas obchodów dwustulecia urodzin Mozarta w Bazylei to Barth przemawiał jako pierwszy. Raz nawet zamiast wykładać na zajęciach z teologii o łasce Bożej, zafundował studentom występ tria flecistów grających Mozarta.

Karl Barth odkrywa w muzyce Mozarta, obecność osoby, którą nazywa boskim dzieckiem. Jest to o tyle dziwne, że Mozart nigdy nie miał dzieciństwa w zwykłym znaczeniu tego słowa. Mając zaledwie trzy lata, zaczął samodzielnie uczyć się gry na fortepianie u swojej siostry. Mając sześć lat odbył z siostrą pierwszą trasę koncertową, a w wieku lat siedmiu rozpoczął trzyipółletnie tournée, występując w takich miastach jak Monachium, Augsburg, Bruksela, Paryż, Wersal, Londyn, Amsterdam, Haga, Genewa, Zurych i Bazylea. Wszędzie go głaskano, chwalono i uwielbiano. Cesarz austriacki nazwał go „der kleiner Hexenmeister” (małym magikiem), a Voltaire wykrzyknął, że w końcu zobaczył cud.

Podczas tej pierwszej trasy kilkuletni Mozart nadal ćwiczył, komponował, a także grał, z intensywnością, która zdumiała nawet jego surowego ojca. Wiele lat później stary Leopold Mozart napisał do syna:

Jako dziecko i chłopiec byłeś zbyt poważny, aby kiedykolwiek być dziecinnym; a siedząc przy klawesynie lub robiąc cokolwiek związanego z muzyką, nie zniósłbyś choćby żartu. W istocie, sądząc po wczesnym rozwoju Twojego talentu i zamyślonym wyrazie Twojej twarzy, wiele osób myślało, że nie dożyjesz dorosłości.

Mozart był silniejszy, niż sobie wyobrażali jego wielbiciele, ale jego życie było trudne.

Pensja ledwie wystarczała mu na utrzymanie siebie i rodziny. Jego żona Constanza często chorowała. Jego najwyższy dochód w ciągu jednego roku wyniósł osiemdziesiąt funtów, przy czym często był opłacony obraźliwym traktowaniem ze strony nadwornych pracodawców.

Mozart nienawidził uczyć, ale robił to dla czesnego i zastawił rodzinne srebra, aby sfinansować swoje ostatnie tournée artystyczne. Zmarł na tyfus w wieku trzydziestu pięciu lat, próbując dokończyć Requiem i został pochowany w nieoznaczonym grobie. Żałobnicy nie dotarli do grobu i zawrócili do bramy cmentarza z powodu ulewy.

Jednak podobnie jak jego wielbiciel Barth, Mozart pozostawił światu zdumiewające dziedzictwo: trzynaście mszy, dziewiętnaście oper, trzydzieści sześć menuetów, czterdzieści jeden symfonii, siedemdziesiąt pięć tańców i dziewięćdziesiąt dwa koncerty. Ukończył łącznie 626 dzieł w wieku, w którym wielu kompozytorów dopiero rozpoczyna prawdziwą twórczość. Nic dziwnego, że Tom Lehrer zauważył kiedyś: „To otrzeźwiające, gdy zdamy sobie sprawę, że Mozart w moim wieku nie żył już od pięciu lat”. Harry Ellis Dickson z Boston Symphony twierdzi, że Mozart to jedyny kompozytor, przy którym muzycy drżą. I dlaczego? „Muzyka Mozarta jest odsłonięta, czysta, misterna. Żaden muzyk nie może grać Mozarta i się nie spocić”.

Zaskakujące w przypadku Mozarta jest to, że chociaż nie miał prawdziwego dzieciństwa i potem też miał trudne życie, zachował pogodę ducha. Cenił bilard, poncz z rumu i taniec. Zawsze był wesoły, a najbardziej, gdy komponował. Lubił pisać muzykę w sali pełnej ludzi, gdzie ktoś śpiewa przy pianinie, dzieci latają w tę i z powrotem, a na trawniku za oknem gra się w kręgle. Dziecko, które nigdy nie ożyło w dzieciństwie, urodziło się, gdy stało się mężczyzną. Przy tym zachowywał wobec muzyki powagę należną wyjątkowej zabawie. Jak mówi Barth:

Zabawa to składnik chleba powszedniego. Słyszę Mozarta … grającego tak, jak nikt inny nie potrafi grać. Jednak takie granie jest tak wysokie i poważne, że musi być opanowane, z zarazem tak piękne granie zakłada wiedzę o sednie wszystkich rzeczy tylko dziecku dostępną – wiedzę o ich początku i końcu. Słyszałem, jak Mozart tworzył muzykę z tego punktu, z tego początku i z tego końca.

Barth kontynuuje:

To, co dzieje się w centrum, to … wspaniałe zniesienie balansu, zwrot w sile, przez który rozbłyska światło, a cień migocze, ale nie znika; szczęście przewyższa smutek, nie tłumiąc go, a „tak” brzmi mocniej niż wciąż trwające „nie” ….. „Promienie słońca rozpraszają noc”. To właśnie słychać na końcu Czarodziejskiego fletu. Jest to sztuka, w której jakaś Wysokość lub Głębia wygrywa lub już wygrała.

Jednak Karl Barth, mimo całej swojej miłości i uznania dla Mozarta, nigdy nie wcielił go w pełni do swej teologii. Mozart nigdy nie odpowiedział na pytania Bartha. On tylko (tylko!) wciąż go zachwycał.

Jakieś dziesięć lat po opublikowaniu przez Bartha przemówienia na temat Mozarta amerykański mnich, gdzieś w opactwie trapistów w głębokim Kentucky przeczytał je i zachichotał. Thomas Merton, nauczyciel języka angielskiego i bystry młody pisarz z Manhattanu, nawrócony na katolika, następnie mnich, mistrz nowicjatu, okresowo pustelnik, wciąż w opactwie Gethsemani w Kentucky, ten słynny Thomas Merton, autor około sześćdziesięciu książek i być może najszerzej publikowany samotnik stulecia, czytał sobie o codziennym nabożeństwie Bartha do Mozarta i o wspomnianym śnie.

Na marginesie Merton napisał:

Każdego dnia przez wiele lat Barth słucha rano Mozarta … nieświadomie starając się obudzić, być może, ukrytego Mozarta w sobie, centralną mądrość, która współgra z boską i kosmiczną muzyką i jest ocalona przez miłość, tak, nawet przez eros…

Mozart, któremu nigdy nie pozwolono być dzieckiem w dosłownym znaczeniu tego słowa, zawsze był dzieckiem, mówi Merton, „w wyższym znaczeniu tego słowa”. Stąd mnich napomina teologa: „Nie bój się, Karlu Barthcie! Zaufaj Bożemu miłosierdziu. Twoje i moje książki mają mniejsze znaczenie, niż nam się wydaje. Choć wyrosłeś na teologa, Chrystus pozostaje w tobie dzieckiem. To jest właśnie Mozart w nas, który będzie naszym zbawieniem”.

Ci dwaj mężczyźni, Karl Barth i Thomas Merton, zmarli tego samego dnia, 10 grudnia 1968 roku, trzy dni po 173. rocznicy śmierci Mozarta.

Barth miał osiemdziesiąt dwa lata, Merton pięćdziesiąt trzy. Lubię myśleć, że razem weszli do nieba, śmiejąc się, każdy z wózkiem pełnym książek, wiedząc, że Mozart ich przywita, gotowy do kontynuowania kształcenia, które rozpoczął na ziemi.

Wspominając tych trzech mężczyzn i pełną wdzięku splot ich życia, módlmy się, aby nasz Mozart, Chrystus, który jest w nas wciąż dzieckiem, poprowadził nas do poważnej radości naszego życia i ostatecznego spełnienia.

Oryginał tutaj

Jedna odpowiedź do „Mozart, Merton i Karl Bart, kazanie Carla Scovela (w moim tłumaczeniu)”

  1. Awatar Ilu teologów zmieści się na wszy? – Nie wiadomo!
    Ilu teologów zmieści się na wszy? – Nie wiadomo!

    […] Karl Barth co dzień słuchał Mozarta, Raimon Panikkar zmieniał imię i nazwisko (27 razy), a Czesław Stanisław Bartnik, największy polski teolog, wydawał pod swym nazwiskiem jako książki cudze recenzje prac magisterskich. Nie mając takiej fantazji, z moim drogim promotorem, w moich dniach teologii, piliśmy piwo. […]

    Polubienie

Leave a Reply