Protesty na Białorusi, czyli cud nad kolistymi jeziorami

Protesty na Białorusi po tym, jak Łukaszenko jak zwykle kłamał po wyborach to najlepsze, co wydarzyło się w tym roku.Zakrawają na cud. Cały naród, w którego istnienie wielu wątpiło, zaczął protestować. Cudowny charakter tego zjawiska widać na tle starego opowiadania Tomasa Ligottiego o zarządcy miasta. U Ligottiego town manager pracuje z odosobnionego miejsca, gdzie mieszkańcy nie wchodzą. Nie mają po co, on i tak nie rozmawia z nimi. Oznajmia im tylko, co postanowi postanowienia. W jego biurze zawsze pali się czerwone światełko, niczym parodia wiecznej lampki. Co jakiś czas lampka jednak gaśnie. Zarządca znika. Ludzie szukają go, lecz daremnie. Uciekł, jak poprzednicy i zatarł ślad. Po nim zjawia się następny włodarz, zwykle gorszy. Miasteczko, które Ligotti opisuje, przeżywa właśnie taką zmianę. Czerwone światełko tym razem błyszczy w walącej się stodole, a dekrety, nabazgrane na kawałkach brudnego papieru, rozprowadza wiatr. Mieszkańcy łapią jeden i czytają, że należy zniszczyć tory tramwajowe – jedyną inwestycję poprzedniego managera, która miała jakikolwiek sens. Nie robią tego. W rezultacie rano tramwaj pędzi przez miasto z ciałem kierowcy w środku. Tylko mundur pozwala rozpoznać zmasakrowanego tramwajarza. Ludzie w milczeniu kończą bunt, rozbierają tory, a potem poddają się reformom nowego zarządcy. W ich rezultacie konające miasteczko zamienione zostaje w park rozrywki, a mieszkańcy – w klaunów i sprzedawców rosołu w papierowych kubkach. Otóż ten mroczny scenariusz Ligottiego właśnie przestał sprawdzać się na Białorusi. Kiedy chcesz elegancko wyglądać na wojnie z prawdą

„Na co protesty, przecież nic się nie zmieni”!

Opowiadanie Ligottiego mało kto na Białorusi czytał, ale przesłanie znają wszyscy. Cała słowiańszczyzna je zna. Streszcza je porzekadło „po dobrym panie jeszcze lepszy nastanie”. Ligotti, największy pesymista literatury, miał dwóch dziadków Włochów i jedną babcię z Sycylii, ale mroczny pesymizm wchłonął z opowiadań babci słowiańskiej. Uważałem dotąd, że podobnie czują wszyscy Białorusini. Siedzą przy stołach w Grodnie albo w Połocku i wzruszają ramionami – nic się nie da zrobić z tym, że Łukaszenka kłamie. Nic nie da się poradzić na to, że kradnie. „Trzeba nam„, słyszałem prawie, jak mówią pijąc wódkę nad kolistymi jeziorami, „szanować tego Łukaszenkę, kłamcę i złodzieja, bo może być gorzej”. Bez niego, z jednej strony, Rosja może Białoruś wchłonąć. Z drugiej, gdy on odejdzie, wejdą bankierzy i może Białoruś wykupić Zachód, Soros i tak dalej. Przyszłość tego kraju byłaby więc jak burza, która łapie wędrowca na bagnach Polesia. Komary przestają żreć, ale po to tylko, byś zmoknął, a może i się utopił. Jak nie to, to piorun cię trzepnie. Protesty na Białorusi pokazują, że Białorusini uwierzyli w końcu na takiej puszczy w możliwość domu. To jedyny ratunek. Wiara, że przyśpieszając kroku można dojść do miasteczka i się tam schronić – między ludźmi. 

Protesty na Białorusi, a więc ktoś na świecie wierzy jeszcze w demokrację

Protesty na Białorusi są świeże jak powietrze po burzy – nie ma w nich znudzenia procesem wyborczym, na które cierpi stara Europa i Ameryka. Przeciwnie. Istnieje pragnienie odnowy demokracji. Łukaszenko urządzał wybory po to tylko, by ludzi oszukiwać. To wiadomo od dawna. Oszustwa nad urną, co parę lat prostesty, potem przemoc, jak w tramwaju Ligottiego. Jednocześnie jednak Łukaszenka się zużywał. Na początku miał jakieś poparcie w społeczeństwie w swej starej części stęsknionym za Związkiem Radzieckim, do którego on jeszcze sobie parę procent dokładał. Najpierw pewnie z dwadzieścia, a potem i trzydzieści, a w ostatnich wyborach może i sześćdziesiąt procent. „Baćka 3%”, mówili w końcu między sobą Białorusini o jego rzeczywistym poparciu. Spadło zwłaszcza po tym, jak jawną stała się jego niekompetencja w obliczu pandemii. Jak w kawale o samym sobie Łukaszenka radzi, by odkazić się wódką. Parodia parodii kierownika kołchozu, a jednocześnie król dziewięciu milionów ludzi. 

Przemoc podlewa protesty na Białorusi

Mówi się, że na Zachodzie dziś panuje postdemokracja. Prawdziwe wybory są już niemożliwe ze względu na potęgę manipulacji medialnych i inne podobne rzeczy. Problemy te zyskują rzeczywistą miarę, gdy się spojrzy na nie przez pryzmat rzekomych 80% Łukaszenki. Ktoś tam zresztą na niego głosował. Po Internecie krąży film nakręcony z komórki. Łapią z ulicy omonowcy jakiegoś przechodnia, a on krzyczy zaskoczony, że głosował na Łukaszenkę. Mimo to, mafia państwowa tłucze go i wrzuca do suki. Jest w tym konsekwencja. Właśnie na to on głosował, żeby w celu utrwalenia władzy nie musiał się omonowiec trudzić rozróżnianiem, kto był za, a kto przeciw. Omonowcy postępują tak, jakby wybory były tylko fasadą. Jak wymuszony uśmiech na ustach bitej żony. Białoruś jednak miała już dość siniaków i wzięła kłamstwo Łukaszenki na serio. Reżim Baćki i tym przypomina zachodnią kryzysową demokrację Trumpa, że uznaje cały postęp w dziedzinie praw człowieka za złudzenie, za „zgniły liberalizm”. W świecie liczy się tylko przemoc i tylko siła, tłumaczy Białorusinom ich kat. Tylko dlaczego teraz boleje, że protesty są pokojowe, że idą w nich kobiety, a nie mężczyźni, których „lepiej się bije”? Dlatego, że zorientował się, że nie da rady pobić dziewięciu milionów ludzi. Nawet Omonowcy palą mundury i chodzą z białymi kwiatami. Łukaszenka musi wymyśleć, co zrobi, bo kończy mu się przemoc. Na razie prosi o dostawy przemocy Rosyjskiej. 

Światem nie rządzi ani siła, ani pieniądz

Że Białorusini mogą rządzić Białorusią, to by zakrawało na cud. A jednak tak jest. To ludzie rządzą, a jeśli chce się ich niewolić, potrzeba wiele przemocy i wiele kłamstw. Drenuje to siły władzy i ludu. Stąd lepiej się mają społeczeństwa wolne. Zawsze sie lepiej miały. Tu jednak wyjdzie Polak i powie – „Rosjanie im nie dadzą. To Putin napędza protesty, by obalić Łukaszenkę i wcielić Białorus do Rosji”. Albo, często ten sam człowiek w tej samej rozmowie: „to Amerykanie, to CIA napędza protesty”. Ciekawe jest to zjawisko, taki analityk. Jakby nie do pomyślenia jest dla niego, że ludzie reagują na klamstwo, albo, że jak widzą bicie na ulicy, to stają po stronie ofiary. Nie, do tego trzeba zawsze prowokacji służb, sugerują Brauny i Michałkiewicze. Jak u Liggotiego, w polskim myśleniu o Białorusi pełno ukrytych sił. Tli się lampka teorii spiskowych, jedyne światło. Niegdyś taki fatalizm – ktoś powiedział, jedyna religia, jaką słowianie brali na poważnie – opierał się na siłach przyrody. Zima nie przebacza, a po bagnach diabły hasają. Dziś zamiast zimy jest Rosja, zamiast diabłów CIA i Żydzi. Fatalizm ten ma jedną miłość. Kocha, lubi i szanuje to, co ma w świecie za prawdziwe, tradycyjne, skuteczne i szczere – dla przemocy. Stąd niejeden w Polsce śni o naszym Łukaszence i prawie do bicia na ulicy skażonych Zachodem. Białorusini w takie mroczne bajki nie chcą dłużej wierzyć. 

Społeczeństwo przemocy i jej wrogowie, Białorusini

Protesty na Białorusi skończą się nikt nie wie jak. Być może Rosja wprowadzi wojsko i je zdusi. Być może Łukaszenka je przeczeka i porządzi aż do śmierci. A jednak nie będzie mu się rządziło tak samo i ludzie nie dadzą sobą tak samo rządzić. Wbrew słowiańskim tradycjom fatalizmu, udało im się dotknąć rzeczywistości. Poza spiskami i układami istnieje świat. Oni tworzą Białoruś. To dotkniecie rzeczy, jakimi są, to jest cud. Cud, gdy człowiek dostrzega, że jego strach nie musi ogarniać go całego. Że przemoc ma granice, że Putin nie jest bogiem, a kłamstwo różni się od prawdy. Że jeśli wyjdziemy do świata, to spotkają nas rzeczy różne, ale nie tylko złe, a jeśli głosujemy, to nie na słusznego kandydata, ale uczciwie licząc głosy. Jest wieczór 15 sierpnia, rocznica bitwy warszawskiej. Idą Mińskiem dziewczyny w białych sukienkach, z bukietami kwiatów. Na protesty. Wbrew fatalizmowi i na przekór geopolitykom. Przegrają? To jeszcze nie jest pewne. Idą lekko jak na Wniebowzięcie i są cudem nad Świsłoczą. Niosą i dla nas nadzieję, że polityka to nie tylko farsa i cyrk.