Praktyczne umiejętności, które nabyłem pisząc doktorat z teologii dotyczą nosa. Trudno mi przyznać, ale chodzi o samolecznictwo, za którym nie przepadam. Medycynę nie zachodnią, to znaczy ludową, chińską, ziołową, albo szeptuchową (pozdrawiam Serwinkę!) mam za kuriozum. Kuriozum oznacza zaś rzecz dziwną niczym sama kuria rzymska. Nie zwalczam jej, ale śmieszy mnie ona i nie wierzę w nią. Wiem i rozumiem, że herbatka z mięty poprawia nastrój, jak i nalewka z derenia też go poprawia, ale chciałbym, żeby wszystkie te herbatki, zioła i nalewki upadły na twarze przed dwoma Świętościami. Po pierwsze, Dietą, po drugie – zachodnią Medycyną. Oby żyły wiecznie! A jednak nie one ocaliły mój nos, a Indie, o które zahaczył mój doktorat.
Wyznania wyznawcy Zachodniej Medycyny
Przez zachodnią medycynę rozumiem tę, którą uprawia kształcący się latami lekarz. Sam wolę lekarki, ale niech będzie właśnie lekarz, stary cynik o kompleksie Boga, co pisze niewyraźnie, ma w nosie Twoją opowieść, a na koniec jednak Ci pomoże, bo i tak myli się raz na milion przypadków, tak, jak raz na milion pomaga szeptucha, albo ta tybetańska wiedźma, co sprzedaje w okolicach Lublina kulki z pajęczyn po trzysta złotych. A jednak doktorat z teologii doprowadził mnie, miłośnika zblazowanych doktorów, wyznawcę diety i medycyny w białym kitlu, do docenienia samolecznictwa Indii. W tym miejscu należy przerwać czytanie, bo dalej może być obrzydliwie. Będzie to dotyczyło problemów z chronicznie zatkanym nosem.
Praktyczne umiejętności, które nabyłem, pisząc doktorat z teologii to nie jest wiedza o Indiach
Mimo, iż sporo czytałem, to o Indiach wiem niewiele. Teologia hinduizmu jest bardzo skomplikowana. Tak, jakby na sukience Matki Bożej Częstochowskiej, tej rubinowej, każdy kamyk był osobnym dogmatem. Często jeszcze te dogmaty hinduskie się wykluczają i zawsze są niejasne. Po długich studiach nic pewnego na ich temat nie wiem. Mam jednak mgliste pojęcie o tym, co sądzą hindusi o stworzeniu świata. Ma dla nich, na przykład, stworzenie świata coś z Boskiego tańca. U nas też kiedyś Grzegorz z Nyssy pisał, że Trójca jest jak trzy tańczące panny. Innym symbolem stworzenia jest oddech. Wdech i wydech jako metafora narodzin i śmierci. Wielki Wybuch, po którym wszechświat rozszerza się jak płuca napełniające się powietrzem. Gdy ktoś praktykuje jogę albo inną medytację, uważa się w Indiach, łączy się w ten sposób z rytmem świata. Kto kiedykolwiek położył dłoń na wielkim oddychającym stworzeniu (pierwszym takim był mój Tata, ale potem były też konie) ten wie, że jest w oddechu coś mistycznego. Pytanie, czy to nie wschodnie wpływy, po których trzeba jechać na egzorcyzm? Czy odtykając nos, nie poświęciłem duszy?
Praktyczne umiejętności modlitwy to też oddychanie
U nas, w Europie i w Kościele praktykował to Ignacy z Loyoli i cała masa szalonych mnichów ruskich i greckich, którzy uważali, że człowiek jest jak balonik, który Duch Święty może całkiem materialnie napełnić. W ich myśleniu Duch Boży był jak miodowe światło popołudniowego sierpnia, lał się jak słodycz i był wręcz namacalnie lepki, choć odświeżający. W dawnych czasach w kościołach między lipami Polacy wspólnie oddychali – gdy ksiądz klękał przed podniesieniem brali wdech, by podczas podniesienia głośno wypuścić powietrze – „Oooch!”. Było to Boskie wzdychanie i były to święte oddechy. Problem w tym, że niektórym ludziom trudno jest oddychać i ja się do nich zaliczam. Tu mi właśnie Indie pomogły dojść do pokoju z nosem. Otóż od dzieciństwa praktykuje się tam motywowane religijnie płukanie przegrody nosowej. Leją sobie wodę do nosa codziennie, rano i wieczorem, co pomaga na alergie i katary. Niestraszne im przez to pyły i mogą się jak najlepiej modlić. Nie ma bowiem nic świętszego, niż oddech zaczerpnięty dwoma czystymi dziurkami. Powietrze głaszcze mózg. Wprowadza duszę w ekstazę znaną szczeniakom głaskanym w podbródek.
Kraina wiecznie zatkanego nosa
Zanim poznałem te sekrety Indii, żyłem w obawie napotkania dobrego farmaceuty. Takiego, który gdy zechcę kupić krople do nosa w aptece zamiast mi je sprzedać, zacznie wykład o tym, że ich nadużywanie jest niezdrowe. Czy stosuję inne metody? Pyta gorliwy, niezepsuty jeszcze długą pracą człowiek? Teraz mogę mu zaserwować opowieść, jak badania kosmoteandryzmu doprowadziły mnie do udrożnienia nosa i że kropel zachodniej medycyny, xylometazolinu, używam z umiarem i tylko w stanie wyższej konieczności. Zauważyłem, że od chwili, w którym pada słowo „kosmoteandryzm” farmaceuta nie chce już mnie uświadamiać, lecz sięga po biało-zielony sześcian, w którym są moje krople. Pięknie, myślę sobie. Wychodzę z apteki zadowolony i myślę o niebieskim naczyniu, które co rano napełniam wodą z odrobiną soli. Harmonia Wschodu i Zachodu w mojej głowie, życiodajny pożytek z teologii. A wszystko to dzięki rozmowie z lekarką, której zdradziłem, że piszę o Indiach, a ona wspomniała o błogosławionym, indyjskim płukaniu nosa.
*Zdjęcie: Rondel Melling, CC BY-SA 3.0