Taniec szczęśliwych cieni, Alice Munro

Recenzenci porównują czasem Alice Munro do do Homera lub Szekspira, a jej debiut „Taniec Szczęśliwych cieni” do opowiadań Czechowa. Takie porównania w jej wypadku są ryzykowne. Jak wspomina Jim Munro, pierwszy mąż pisarki, pewnego dnia, gdy przeglądała książki w ich wspólnej księgarni wyrwało się jej stwierdzenie, że potrafi napisać lepsze. Nie chcę powiedzieć, że kartkowała wówczas „Makbeta”, ale kto wie? By wnieść nowość w tradycję porównywania Munro, przebijam poprzedników i sięgam po Biblię, a na nią jeszcze piosenkę Kazika, wojnę kulturową i burzę. 

Biblia to „Taniec szczęśliwych cieni”

Ciekawe, co czuł wydawca, który w 1968 roku czytał przy swoim biurku pracę nikomu nieznanej kasjerki z drugorzędnego miasta. Ciekawe, czy jak mnie, uderzył go temat jej pisania – władza. Nawet miłość i śmierć są jakby tłem. Kobieta, która napisała „Taniec szczęśliwych cieni” miała za sobą trzy porody, w czym jeden pogrzeb, a mimo to, albo i przez to, sięgnęła po największy, biblijny temat walki o panowanie. Walki o to, kto będzie miał rację, komu będzie dane „tak”, kogo będzie stać na „nie”, komu dane będzie istnieć. 

„Taniec szczęśliwych cieni„ i Biblia walczą o władzę

Walka o władzę to wielki temat życia i Biblii. Biblia powinna mieć na okładce walkę Jakuba z aniołem, te modlitewne, a może nawet miłosne zapasy, z których wszyscy wyszli ranni, lecz żywi. W Biblii zmaga się Bóg, zmagają aniołowie, ludzie, od Abrahama po Jezusa, walcząc, targując się, sprzeczając się, szantażując, głosząc, prosząc, żebrząc o władzę. Jest to tak oczywisty temat, że się o nim nie wspomina, jak i w życiu, gdzie walkę ukrywamy, a ona jednak wyłazi. Walczy nawet niemowlak z matką. Walczą kochankowie i walczą politycy, niekiedy przewrotniejsi od kochanków. Nawet w kolejce w Lidlu subtelnie rysuje się hierarchia. Pośród tej gry Munro wspina się na księgarską drabinkę i z atmosfery władzy, którą oddychamy, wyciąga „Taniec szczęśliwych cieni”. Kto go przeczyta, pojmie, że król, którym każdy z nas chce być, jest nagi i piękny. Przykład stamtąd. Nowi lokatorzy chcąc wypędzić starszą panią, której kury osrywają ich budujące się przedmieście. Czytam i myślę, że będzie o biedzie. Munro jednak potrafi pisać lepsze książki, więc widzi głębiej. Widzi młodą kobietę, którą coś kusi, by przyłączyć się do przegranej sprawy kurek. Czego ona w tym szuka? Jakiej władzy? Nad sobą. Niepodległości wobec gromady podobnie młodych. Ma się aż chęć zapytać Boga, czy On także dlatego popiera przegrane sprawy.

„Taniec szczęśliwych cieni” to piosenka Kazika

Kazik nie napisze lepszej książki niż Munro. Ale i jemu czasem coś się trafi z boskiego stołu, jakiś kawałek talentu. W tym roku było nim to zdanie z piosenki: „twój ból jest lepszy niż mój”. Przypomniało mi się, gdy czytałem „Taniec szczęśliwych cieni”. Mniejsza spór w Trójce. To zdanie Kazika, genialne w średniej w sumie piosence, jest genialne, bo jest prawdziwe. Mówi o urządzaniu międzyludzkiej hierarchii. Wszyscy codziennie to przeżywamy. Jak napisałem, nawet w kolejce w markecie ludzie robią próby sił. Nawet w naszym ubieraniu codziennym o to w gruncie chodzi. Wszystko, co mówimy, prowadzi do tego, by określić i ugruntować swoją wartość, a można to zrobić tylko wobec innych, trzeba uwierzyć, że „mój ból, mój synek, mój samochód jest lepszy”. Niektórych to aż pożera, ale zupełnie wolny od tego nie jest nikt. Stąd zdanie Kazika przypomina opowiadania Munro: pokazuje nas w naszej powszechnej ludzkiej podłości, że nawet z bólu potrafimy uczynić oręż walki. Dzień każdego z nas toczy się nad potokiem Jabbok, czasem jako Jakub, czasem jako anioł, puszczamy lub nie puszczamy, pytamy o imię bądź nie, utykamy, ale o tym nie mówimy. U Munro możemy tę codzienną walkę zobaczyć. 

„Taniec Szczęśliwych cieni” to wojna kulturowa

Gdy Munro zaniosła swoje piętnaście lepszych opowiadań do wydawcy, był 1968 rok. Ta data dla wielu oznacza rewolucję obyczajową i początek końca Europy. Odtąd coraz więcej będzie się mówiło o prawach mniejszości, o ukrytej przemocy, o rolach, jakie zostają nam czasami narzucone przez innych. Od tamtej pory spór o te rzeczy z każdym rokiem się nasila. Wydaje się, że strona postępowa nie byłaby tak mocna bez literatury takiej, jak opowiadania Munro. Odsłaniając, jak w opowiadaniu „chłopcy i dziewczynki”, jak działają role kulturowe płci, czyli słynny gender, Munro samym tym, że mówi o uczuciach jednego człowieka, o jego walce, stawia go ponad oczekiwaniami innych. Był niczym, dopóki nie miał głosu. Zyskał go, jest wszystkim. A jednak dziś lewa strona sporu oprotestowałaby „Taniec szczęśliwych cieni”. Munro nie dobiera tematów ideologicznie. Nie głosi postępowych kazań. Czasem zaś dostrzega władzę jaką dają słabym ci, których ich uciskają. Munro pokazuje, że życie to walka niezależna od polityki i nieuleczalna żadnym programem społecznym. Popatrzenie na życie jakim jest, jakim je widzi Kanadyjka wystarczy, by zdystansować się nieco od obu stron sporu, który dziś rozdziera świat. 

Wojna kulturowa nigdy się nie kończy

Jeszcze o Munro wobec wojny kulturowej. Pokazują ludzi, którzy próbują się zmieścić w swoich rolach społecznych. Głupotą naszego obecneGo konserwatyzmu jest to samo, co ogłupia polityczną poprawność. To są dwie strony tej samej monety. Konserwatyści wmawiają sobie, że to, że ktoś chce zmienić świat, to fanaberia. To owoc spisku, pieniędzy Sorosa albo zaczadzenia ideologią. Nie widzą w tym buncie zrozumiałego buntu przeciw własnemu nieszczęściu, do podjęcia którego wystarczy być człowiekiem i to kilkuletnim. Z drugiej strony barykady, postępowcy wmawiają sobie, że świat można naprawić tak, że żaden siedmiolatek nie poczuje już dojmującej krzywdy losu, że odpowiednie prawa uczynią świat dobrym. Wyraża to głupie powiedzenie lewicy, że nie jest tak, że nie lubisz poniedziałków, ty nie lubisz kapitalizmu! Jak jednak ujął to Pan Jezus, poniedziałek zawsze ma dość swojej biedy. Podobnie Munro, pisząc swoje opowiadania piętnuje oba złudzenia, konserwatywne i postępowe, tak bliźniacze. Nie ma w „Tańcu” programu politycznego, ani jakiejś drogi środka, raczej proza życia. Munro też, inaczej, niż wojownicy wojny kulturowej, nikogo nie osądza. Po lekturze „Tańca” osąd nad istotą taką, jaką jest człowiek wydaje się jedyną naprawdę nieczystą sprawą we wszechświeice. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni.

Tańczą cienie czasem i w burzę

Te porównania są być może mało ważne. Mnie opowiadania Munro przypomniały letnie burze, pierwsze, gdy miałem trzy lata. Nowe doświadczenie, które nie mieści się w słowach. Naprawdę, jest takie opowiadanie o wnuczce, babci i nieznajomym, opowiadanie o władzy a jakże, ale nie tylko o niej, też o dotykalności świata. Żywe i namacalne, takie, że wydawało mi się, że się pomieszały światy. Ja byłem w tym sklepie, gdzie z nudów ekspertmentowali z hipnozą, a oni gdzieś z bezkresów Kanady przeszli do mnie, na Lipową. Jest w tym tomiku, jaki ta nieznana nikomu kobieta nam niesie ze swojego świata i postać, która ze wszystkich w całej znanej mi literaturze pięknej najbardziej przypomina Boga w Ciele. Jezus Munro robi kanapki, kupuje prezenty dzieciom ponad budżet i zdarza mu się cud, po którym pytanie, czy zaszedł, nie ma znaczenia. Jezus Munro słucha z uśmiechem granego na fortepianie „Tańca szczęśliwych cieni”.

Tajemnica „Tańca szczęśliwych cieni”

Ludzie latami piszą książki i nie ma w nich tyle emocji, ile jest u Munro opisującej pobudkę kilkulatki, nie wiem też, czy chcrześcijaństwo stworzyło bardziej sugestywny portret mistyczki niż ona w tym tomiku. I tak dalej. Pytanie, dlaczego w takim razie ten jej debiut Munro oceniany jest przez tysiące czytelników na sześć gwiazdek na dziesięć? Czy ja się znam, a oni się nie znają? Przeciwnie. Właśnie na tym życie polega, że gdy coś nad nami błyska i grzmi, czy to Biblia, czy to miłość, czy to nawet zdanie z radiowej piosenki, czasem zaciskamy usta i myślimy o sobie. Nic bardziej ludzkiego niż to pragnienie zaznaczenia, że nie tylko Szekspir, Homer, Munro, a nawet nie tylko Bóg, ale i ja jestem człowiekiem! Jak zachować niepodległość w obliczu cudu? Można na przykład dać sześć na dziesięć debiutowi Alice Munro.