Pobijając rekord można zabić dyscyplinę, chyba, że ta już jest martwa. Przekonała się o tym grupa amerykańskich chłopców wiosny roku 2020, gdy świat jeszcze bał się plagi i siedział w domu. W domach siedziała Ameryka. Puste były autostrady stanowe, zarastały ścieżki w Apallachach, nikt nie wychylał się przez barierki nad Wielkim Kanionem, a gangi strzelały do siebie w maseczkach. Potem były protesty zwolenników Trumpa, którzy maseczek nie chcieli, a potem protesty po mordzie policyjnym. Dla chłopców i ich sportu kluczowe są jednak te kwietniowe dni, gdy przestraszona Ameryka jeszcze nie protestowała, a jej auta stały w garażach. Koronawirus dał ulubionej dyscyplinie chłopców coś, czego nie mogły im kupić wszystkie dolary świata. Mogli puste drogi do bicia rekordu przejazdu przez Amerykę.
Najgłupszy wyścig świata jako wodewil
Pierwszy wyścig przez Amerykę wart jest filmu. Zaczął się, gdy Erwin Baker, artysta wodewilu, zdecydował się zmienić scenę. Ścigając się automobilami, motorami, wyładowanymi ciężarówkami zdobył miano kuli armatniej, Cannonball, gdyż pobił rekord trasy należący wcześniej do pociągu, który tak ochrzczono. Był początek dwudziestego wieku. Dorożkarze w Nowym Jorku wciąż mogli tłuc batami nielicznych kierowców. Nagle jednak zniknęłi. Gdy Baker był u szczytu kariery, mial już przed sobą cały naród kierowców. Pierwszy raz przejechał USA w jedenaście dni w automobilu bez drzwi i z okrągłą szybką z przodu. Ale w 1933 miał już prawdziwy samochod i jego rekord, 53 godziny z Nowego Jorku do Los Angeles przetrwał czterdzieści lat. Być może myślał o tym zwycięstwie, gdy w wieku 78 lat zmarł w na zawał serca w szpitalnym łożku. Wszystkie gazety w Ameryce napisały wtedy, że Cannonball trafił do nieba. Amerykanie kochają artystów.
Nie ma wyścigów, gdy chłopcy są zajęci
Żeby bić takie rekordy, trzeba mieć życie na zbyciu. Nowym Erwinom Bakerom nie sprzyjała jednak Historia. Europa podarowała amerykańskim chłopcom dwie wielkie Okazje do poszukiwania adrenaliny, a gdy ktoś z nich powrócił, wolał siedzieć w domu i grać w bingo z innymi weteranami, których minęly japońskie i niemieckie armatnie kule. Potem była Korea, potem Wietnam, a wojna stawała się dla Amerykanów coraz mniej strawna. Autostrady, auta i Wyścigi uliczne wydawały się mniej tragiczne. Chłopcy przed zaśnięciem znów zaczęli marzyć o neonach warsztatu Red Ball Garage na Manhattanie i o kapeli, która gra w Portofino, gdy słońce po długim dniu idzie się wykąpać w oceanie. A pomiędzy tymi dwoma miejscami, startem i metą najgłupszego wyścigu cała sława, całe emocje Erwina Bakera, cała Ameryka.
Najgłupszy film świata to komedia o tym wyścigu
Edwin Baker i jego wyczyny mogły zasługiwać na film, ale film dostało dopiero jego upamietnienie. Lata siedemdziesiąte w Ameryce to czasy, gdy chłopcy dostali po głowie ograniczeniami prędkości i innymi przepisami drogowymi. Ich reakcją był protest w formie ulicznego wyścigu przez cały kontynent. Od morza do lśniącego morza. Jak to w latach siedemdziesiątych, było kolorowo i nielegalnie. Chłopcy robili ze sportu karnawał. Jedna ekipa, na przykład, przebrała się za księży. Podali, że mercedes, którym spróbują pobić rekord należy do ekumenicznego zrzeszenia prałatów z Los Angeles. Intrygujące! Być może słyszał o tym Panikkar, mój ulubiony duszpasterz hippisów i przez chwilę wyobraził sobie, jak pędzi przez Amerykę na motorze, jak niegdyś przez Indie w swej jarząco białej sutannie papieża wszystkich religii. Ostatecznie Panikkar wyżywał się na teologii. Barwny i bez niego wyścig Cannonball prosił się o film i go dostał, po dekadzie.
Bez naiwności nie ma zabawy
Dziś niemal nieoglądalna komedia Cannonball race jest głupia, kolorowa i mówi o rozczulająco naiwnych czasach. Gdy przebrani za prałatów chłopcy wysiadają z ferrari i idą do baru, publiczność wybucha śmiechem z ich drinków i słabo maskowanego flirtu z dziewczynami. Dlaczego obrazek ten nie współgra z obecnym wizerunkiem księdza w popkulturze, pisać nie będę, chyba tylko tyle, że nie chodzi o rodzaje drinków. Wszystko zresztą i w filmie z lat osiemdziesiątych i w wyścigu z lat siedemdziesiątych było naiwne. Jak to powiedział jeden z organizatorów, zapytany, dlaczego nie użycza nazwiska kolejnym edycjo, Cannonball, wymienił mnóstwo argumentów, po czym na końcu dodał, że uliczne wyścigi przez Amerykę są jednak trochę niebezpieczne.
Najgłupszy wyścig świata w czasach humanizmu
Ilekroć wyścigi zdobywały popularność, rodziło się oburzenie. Chłopcy chowali więc zabawki i czekali na lepsze czasy. Wydawało się, że w XXI wieku policja z fotoradarami odłoży armatnią kulę do lamusa, ale okazało się, że elektronika może też grać po stronie chłopców. Trwa więc po dziś dzień wyścig zbrojeń. Czego trzeba, żeby wygrać nielegalny wyścig przez Amerykę w obecnych czasach szalejącego humanizmu? Auta przygotowanego w garażu, przerabianego mercedesa albo audi z dodatkowymi zbiornikami w bagażniku, stabilizowanej żyroskopami lornetki, termowizji, zagłuszaczy radarów, tabletek, po których się nie śpi, umysłu zainfekowanego wizją Cannonball Run, drugiego takiego samego głupka na siedzeniu obok i jeszcze stu głupków na trasie, pilnujących policji i prac drogowych. Iluś chłopców wszystko to szykuje, a tu nagle spada im jeszcze z nieba pandemia! W kwietniu trzej chłopcy od wodzą „Kapitana Chaosa” pokonali Amerykę, ponad 4,500 kilometrów, w 26 godzin 38 minut, co daje średnią prędkość około 170 kilometrów na godzinę, czy też około 100 mil, jak wolą Amerykanie. Podniosło się oburzenie, tym razem chłopców o słabszym refleksie, że wynik jest nieważny. Mieli łatwiej przez pandemię! Potem jednak Kontrowersja ustała, bo reszta chłopców opamietała się – uliczne wyścigi nie znają przecież reguł.
Co zabiło najgłupszy wyścig świata…
Oczywiście, chłopcy zabili swoją dyscyplinę nie tym, że wykorzystali puste trasy, ale liczbą modyfikacji, które wsadzili w swoje auto. Co zostaje z nielegalnego wyścigu, jeśli masz na wyposażeniu dosłownie wszystko, nawet specjalne radary, wykrywające odpowiednio wcześnie zwierzęta chcące wtargnać na jezdnię? Istotą tej głupiej zabawy jest przecież nieliczenie się z normalnym użyciem dróg. A jednak trzej chłopcy tego kwietnia zrobili wszystko, by było bezpiecznie, czym zdradzili swoje ideały, a bezpiecznie oczywiście i tak nie było. Głupia zabawa poddana wielkim zabiegom, mającym sprawić, by była mniej głupia, traci walor zabawy. Dlatego te wyścigi to dziś margines. Koronawirus ich nie zabił, tak jak z innymi rzeczami, które nie przetrwają epidemii, dobił jedynie to, co już przed jego nadejściem umierało. Wszystko to morały, moje refleksje nad marginalnym obliczem pandemii, nad głupotą, na którą ameryka nie ma już miejsca, a życie, życie pędzi swoją drogą, jak zawsze naiwne.
…dzięki czemu najgłupszy wyścig świata jeszcze nie zginął
Gdy obostrzenia osłabły, drogi były pełne, pewien chłopak, Fred Aschmore wypożyczył forda mustanga, wywiercił kilka dziurek w podłodze, wstawił wielkie zbiorniki z beznyną i ruszył. Miał niewiele elektroniki, bo też niewiele miał kasy i prawie nie planował. Zrobił to sam, na kawie, najwierniejszej przyjaciółce człowieka i na napojach izotonicznych (sikał do pustych butelek) no i na adrenalinie. Nie da się zrozumieć, jakIm cudem pokonał USA w 25 godzin 55 minut, 40 minut krócej niż kwietniowi chłopcy w ich wspaniałej maszynie. Fred pobił ich, minął wszystkie patrole, nie trafił w żadnego jelenia. Nie miał ekipy. Nikt nie czekał na niego przy Portofino, gdzie dotarł w środku nocy. Bary w Kaliforni są wciąż pozamykane przez pandemię. To, że jego dyscyplina jest głupia lub martwa nie przemknęło mu przez głowę. Jak zdradził mediom jego brat, od tego momentu Fred jest najszczęśliwszym chłopcem na świecie.