Nie kupiłem tej książki. Nie dlatego, że, jak to mawiają księża, już w młodym wieku zbieram na ten kielich, co mi go włożą do trumny. Po prostu nie chcę gromadzić książek, idę całkowicie w nieromantyczne i przyjazne drzewom czytniki. Mało tego, ja tej książki Hugo-Badera, którą teraz recenzuję, nawet nie przeczytałem do końca, ale po kolei.
Najpierw uświadommy sobie, dlaczego warto przeczytać w internecie recenzję książki do końca nieprzeczytanej. Otóż warto dla wielkiej ilośc recenzji bardzo dobrych, akuratnych i wyważonych, z których dowiadujemy się, że możemy, albo i nie, wyrobić sobie własne zdanie. Wszystkie są świetne, wszystkie takie same, z wyjątkiem nieco innych z tego, czy innego powodu.
Ta recenzja jest inna, gdyż nacisk pójdzie na pierwsze spotkanie. Stałem, pamiętam jak dziś, przy ladzie „Między Słowami”, trzymałem zielonozłotą, nie do pomylenia okładkę dzienników kołymskich w rękach i przeczytałem początek, i dowiedziałem się, skąd taki kolor okładki, i już wiedziałem, że książkę do końca przeczytam. Z każ∂ stroną rosła we mnie ta pewność, aż za połową ktoś kupił mój egzemplarz. A byłem przekonany, że będzie lepiej, że jeszcze przed końcem zdążę ją znienawidzić i znów pokocham. Kocham nawet teraz tę książkę, choć niedoczytaną.
Kochać książkę. Niecodzienność tego wydarzenia pojąć mogą tylko ci, którzy prowadzą u nas księgarnie. W Między Słowami jednak takie miłości zdarzają się regularnie, być może za sprawą nieziemskiej kawy, pachnącej całą Planetą. Nie tylko widuję w tej kawiarni, co całkiem normalne, dlugowłosych maturzystów wychodzących pod ręką z Państwem Bożym Augustyna, bo wobec potęgi intelektualnego promieniowania KUL to widok zrozumiały, ale widziałem tam nawet ludzi wyglądających jak autoportret urzędnika, jak kupowali reportaże i eseje! Także nie dziwne, że Dzienniki Kołymskie szybko poszły pod jakąś strzechę.
Zastanawiałem się, co można powiedzieć, jaki komplement takiemu pisarskiemu osiągnięciu. Nie będę próbował, łatwiej wydaje mi się, jest pochwalić autora. Otóż Hugo- Bader z tego reportażu, choć obecny bardzo dyskretnie, jawi się jako obiekt ludzki arcyciekawy. Nie wiem, czy ciekawszy od najbarwniejszych bohaterów dzienników czy od złota Kołymy, ale na pewno im dorównujący.
On sam pewnie by się skrzywił, jako że każdy przyzwoity człowiek wie w głębi serca, że tak naprawdę, to jest nudziarzem.
To, że książka jest dobra, poznać można po tym, że nic nie przeszkadzają jej liczne błędy. Istnieje ten panteon pisarzy, ten klub, gdzie, jak się nauczysz raz pisać, to już możesz raz na kilka zdań o tym zapominać, a ona, Mowa Polska po starej znajomości, jakoś cię poniesie.
To chyba główna zaleta Dzienników. Istnieje obecnie w Polsce milion sto pięćdziesiąt trzy tysiące siedemset dwadzieścia sześć reportaży z innych światów, od Syberii przez Afrykę po Białystok, bardzo zresztą akuratnych i udanych, ale który weźmie cię w taką wyprawę po twoim własnym języku, o Polaku, o Polko, co to czytasz, który tak napełni ci kolorem zielonym i złotym, i każdym twoje własne słowa, ten powszedni chleb Twojej wyobraźni, język przekleństw i modlitw, język poznania dobra i zła, i świata, niedoczytaną i niedoczytalną, wszędzie, od Warszawy aż po Kołymę niepodzielnie królującą nam Polszczyznę.