Wiadomo, że pszczelarze powinni omawiać książki o pszczelarstwie, po recenzję Wielkiej Encyklopedii Zanęty pójdziemy do wędkarzy, a chcąc wiedzieć, co myśleć o Kodeksie Etyki Dziennikarskiej, nachylimy ucha w kierunku redaktorów Niedzieli i Gościa Niedzielnego. W przypadku tej ksiązki jednak próżno czekać na recenzję kogokolwiek kompetentnego, bo który wielki człowiek, chciałby w ogóle czytać książkę o rytuałach innych wielkich ludzi?
Niech więc będzie, że ja powiem, co o niej myślę.
Książka ta rozprawia się z dwoma rozpowszechnionymi złudzeniami. Pierwsze polega na przekonaniu o uśpionej wielkości własnego umysłu, a drugie na przeczuciu, że istnieje skrót do sukcesu, pozwalająca ominąć wysokie góry metodycznego wysiłku. Książka ta rozwiewa te złudzenia, ale czyni to trochę wbrew sobie, bo w samym tytule wydaje się karmić je słowem „rytuały”.
Otóż rytuały te niewiele mają wspólnego z magią czy religią, za to wszystko czynnościami, które, jak celnie ujmuje to słownik, przez swoją powtarzalność tworzą zwyczaj.
Okazuje się, że wszysc pisarze, poeci, scenażyści, kompozytorzy, malarze, rzeźbiarze, psycholodzy, filozofowie, gospodynie domowe i wszelkie inne genialne stworzenie Boże, jakie stawia nam autor przed oczami, mają jedną cechę wspólną i jest to mrówcze umiłowanie rutyny, zasadzające się na przekonaniu, że tylko ona pozwala człowiekowi zaprząc się do prawdziwie wyczerpującej pracy.
Geniusz to rutyna. Albo lepiej, geniusz i rutyna to papużki nierozłączki, zjednoczone jak mandat poselski i miłość Ojczyzny, jak KUL i etos nauki, jak listy Konferencji Episkopatu i piękno słowa.
Jeden z pierwszych opisanych przez Curreya geniuszy to Francis Bacon, którego kojarzę z portretu Innocentego X, na którym papież ten wygląda nieswojo, acz intrygująco. Czytelnik ma prawo mieć nadzieję na tajemniczy rytuał, bo w końcu Bacon to artysta pełną gębą, barwny orginał, balujący bałaganiarz, którego pracownia przypominała podlubelską osadę dzień po dożynkach… A jednak, autor książki pokazuje, że to tylko pozory. Pozwala nam się przyjrzeć króciutkiemu portretowi Bacona i co na nim widzimy? Malarza zatopionego w objęciach Królowej Geniuszy, Imperatotrowej Wolnego Ducha – papieżycy Rutyny.
Currey dobrze dokumentuje rutynę każdej z postaci i szybko staje się jasne, że monotonny wydźwięk tej ksiażki to nie jego wina, a nieodłaczna właściwość materiału.
Już sama dieta ludzi skrajnie kreatywnych, składająca się z napojów działających na psyche, jak kawa czy herbata, sprzyja wpadnięciu na jednostajne tory, mniejsza z tym, dokąd prowadzace.
Tak oto dowiadujemy się, że Picasso późno wstawał i późno się kładł, a jadł jedynie warzywa, ryby, budyń ryżowy i winogrona. No i fanatycznie malował.
Sartre pił, palił, filozofował, łykał tabletki no i fanatycznie pisał.
Agatha Christie do tego stopnia włączyła pisarstwo w rutynę prowadzenia domu, że nie uważała się za pisarkę nawet po napisaniu dziesięciu książek.
Gdy Eliotowi zaczęła dokuczać rutyna banku, porzucił ją na konto rutyny wydawnictwa. Poza tym, nieustannie pracował.
Nawet Szostakowicz wpisuje się w tę zasadę swoim rutynowym przerywaniem rozmaitych zajęć dla dorywczego, błyskawicznego tworzenia.
Mencken spędzał nad maszyną dwanaście, czternaście godzin dziennie. Jego teksty są napisane tak, że posądzanie ich autora o żmudną pracę wydaje się tym samym, co doszukiwanie się potu na obliczu wschodzącego słońca. Ich naturalność okazuje sie być jednak wynikiem katorżniczej pracy.
W jednym jedynym przypadku Kanta książka zrywa z rutynowym przypisywaniem geniuszom większej powtarzalności, niżbyśmy się po nich spodziewali. Obiegowa opinia o tym filozofie mówi, że działał przez lata niczym robot. Natomiast ta książka przytacza wiarygodne świadectwa, że na przestrzeni kilkudziesięciu lat co najmniej trzy razy poszedł spać o porze nieco innej niż zwykle.
Tu też kryje się zespolony z wartościowym przesłaniem tej książki, gorzki zawód, jaki sprawi ona niejednemu czytelnikowi.
Okazuje się, że tajemnica pozostała nienaruszona, że ten cały sekretny rytuał geniuszy każdy z nas ma w swoim własnym domu. Rutyna. Chciałoby się, żeby taki Mozart, jak w filmie Milosza Formana, pokazywał język arcybiskupom, albo zaskakiwał innymi dziwactwami. Ale nie, on po prostu jadał,kładł się o stałej porze i o stałej porze wstawał, no i pracował. Pisał nuty tak, jak w mieszkaniu obok gospodyni kroiła cebulę, a jeszcze obok krawiec łatał spodnie. Jakim cudem, gdy potem te nuty grali, to milkli w zasłuchaniu aniołowie? Cały ten cud najwyraźniej był w środku i dawał się wydobyć jednostajnym wysiłkiem pracy. Currey nie wymienia świętych, lecz oni jeszcze wzmocniliby tę tezę. Cała idea zakonu to idea, że rutyna służy wydoskonaleniu.
Myślę, że ostatecznie ten zawód jest wybawieniem dla każdego, kto podejrzewa siebie o geniusz. Ileż nocy można przewracać się z boku na bok, zastanawiając się nad tym, czy może jednak jest się wielkim artystą, ile chwil, zamiast na pogodne nicnierobienie, można przeznaczyć na rozstrzyganie tej, być może niczym nieuzasadnionej, acz natrętnej wątpliwości! Ta książka ma moc ukoić człowieka dręczonego ambicjami pytaniem o to, czy jest w stanie narzucić sobie reżym harówki, by wydobyć na światło dzienne skarby swej duszy.
Przynajmniej mi „Codzienne rytuały” pozwoliły zamknąć ten temat.