Ermis Lapazanowski, Hrapeszko [recenzja]

Przyjemnością powszechniejszą nie tylko od śmiechu, ale nawet od jedzenia, by nie mówić o przyjemnościach, o których nie będę wspominał, jest oglądanie mistrzostwa. Niekoniecznie mistrzostw w znaczeniu zawodów sportowych, lecz mistrzostwa w znaczeniu podziwiania człowieka, który potrafi czynić swą rzecz bezbłędnie, z wprawą i ze stylem.Nie grożą tej przyjemności gusta w rodzaju „nie lubię smażonych pomidorów”, lub „wolę arabikę od robusty”, nie podważy jej żadna moda ani preferencja. Nikogo nie wykluczy z niej brak poczucia humoru czy celibat. Nie ma tu też miejsca na alergię. 

Przyjemność ta łączy ludzi ponad czasami i klasami, dwa renifery płynące od piętnastu tysięcy lat na rzeźbionej kości budzą podziw taki, że prawie widzimy falowanie palców i mocny chwyt dłoni, przyjemność ta towarzyszyła niemieckiemu oficerowi, który patrzył na dłonie Szpilmana, a zdradzę wam jeszcze, że gdyby tego Michała Anioła z plejstocenu i Szpilmana posadzić przed stolnicą mojej Babci, gdy robiła pierogi, obaj z uznaniem kiwaliby głową, mimo, że ten z prawieku nie mógłby wiedzieć nie tylko tego, ile trzeba dodać do ruskich smażonej cebulki, by były godne złotych bram Kijowa. Natomiast jest niepodważalne, że potrafiłby docenić sprawność i maestrię, mimo, że nie wiedziałby nawet, czym jest mąka. 

Tak oto ciasto pierogowe, jak i każde inne, w dłoniach mojej Babci Stefy było żywym źródłem przyjemności z oglądania mistrzostwa.

Piszę to, bo Hrapeszko w taki sposób przycinał winogrona, a potem także pomocy piaskowej magii kiełznał i zaklinał światło. Książka zaczyna się zresztą od turysty z Zachodu, który chce zobaczyć tego mistrza z bałkańskich dolin. Nic dziwnego, co to by był za turysta, gdyby nie chce skosztować lokalnych specjałów. 

Ermis Lapazanowski ma wiele literackiego zmysłu w tym, że odwołuje się do obecnego w każdym człowieku zmysłu mistrzostwa, do tej szlachetnej przyjemności, która może płynąć tak z podziwiania kawiarki, jak ze śledzenia kominiarza. Wielu pisarzy dodaje sporo o jedzeniu i o innych cielesnych przyjemnościach do swych książek i dobrze na tym wychodzi. Niestety, Lapazanowski nie osiągnie takiego sukcesu, jaki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, nie dlatego, że gorzej opisuje przyjemność, bo robi to z większym dreszczykiem, ani nawet nie dlatego, że jest bardziej pruderyjny, wręcz przeciwnie, nieraz róż by wystąpił nawet na twarzy Greya z czwartej czy piątej części jego nudnawych przygód; Lapazanovski nie sprzeda się w stu milionach kopii dlatego, że odwołując się do powszechnej ludzkiej przyjemności zrobił to bez schlebiania głupocie i bez pietyzmu wobec schematów, tak ułatwiających pochłanianie dukowanej pulpy, bogate w treści jak przewód pokarmowy kornika. 

Lapazanovski Jest w tej książce artystą, tak, jak jego bohater, Hrapeszko, jest jednocześnie niełatwy i niepokorny, czasem się podoba, a czasem niepodoba się ludziom. Mi się czasem w swoim pisaniu własnie nie podobał, ale szanowałem, że nie miał tego na celu, ze szedł swoją drogą. To zresztą droga mistrzostwa, robisz ostatecznie rzeczy nie na pokaz, lecz dla siebie, a przy tym zawierasz w słowach jakąś swoją ideę, jakiś odcień prawdy. 

W Książce, na której okładce w polskim wydaniu mamy intrygujący kieliszek, winnica i jej przycinanie grają rolę symbolu. Hrapeszko przycina przed wiosną winnicę, każdorazowo, po czym ona odrasta i znów czas przycinać. Książka ta jest takim pulsowaniem winnicy, przybywa wątków, pomysłów, obrazów, słowo, już myślisz, że za dużo, a on jednak to kiełzna, przycina i powieść idzie dalej, choć czasem masz wrażenie, że kilka stron napisanych zostało nie bez pewnego wpływu substancji psychoaktywnych, rzecz jasna, tych legalnych, do kupienia w sklepie spożywczym w każdym kraju Europy. 

Jeszcze dwie uwagi i aneks do tej recenzji. Najpierw – ciekawie opisał Hrapeszko dziewiętnasty wiek w Europie, w sposób, jakiego nie spotkałem, z jednej strony zdaje się ta książka poza czasem, choć są w niej pociągi, z drugiej w naturalny sposób jest przyszłościowa. Nie potrafię chyba tego lepiej oddać, powtórzę, że intryguje mnie, jak opisał on sto lat temu miniony wiek, gdy zaczynała się współczesność, masowa turystyka, masowa produkcja i mobilność wszystkiego, od idei po pracowników. 

Drugą uwagą jest to, że Hrapeszko sławi rzemiosło i przypomina, jak mało mamy tego w swojej literaturze. Może nie aż, żeby zupełnie nie było, mamy zachwyt nad mistrzostwem rzemieślniczym choćby u Myśliwskiego, zwłaszcza tego dawniejszego, ale generalnie sztuki, które mógł wykonywać niepotrafiący czytać chłop i w których mimo tego mógł osiągnąć mistrzostwo zdają się stać w naszej kulturze na dalszych pozycjach niż wysoka sztuka przelewania myśli w litery. Oczywiście, to głupie ograniczenie i dlatego pewnie tę macedońską książkę może uczynić w Polsce wręcz egzotyczną. 

Mam jeszcze ochotę rozwinąć wątek samej Macedonii i jej relacji z Polską, bo mało kto wie, że dzielny Aleksander był tak naprawdę hetmanem wielkim macedońskim (awans dla rodziny, gdyż Filip, ojciec jego, był jedynie polnym). Pogromca Persów buławę otrzymał od króla Wielkiej Lechii, słynnego Lecha II Lisa, który potem zresztą przepił Aleksandra na uczcie na cześć nowego hetmana, skąd czasem w źródłach internetowych mylna sugestia, że zbrojnie go pokonał. Cała sprawa z Falangą macedońską wzięła się natomiast stąd, że dwom trzecim jego chorągwi pancernych pokradli konie i towarzysze husarze musieli walczyć spieszeni.To jednak temat wykraczający daleko poza ramy tej recenzji, więc zaintrygowanych odsyłam do wydawnictwa historycznego Bellona.  

To kończę recenzję. Książkę „Hrapeszko” polecam, a dla nieznudzonych jeszcze aneks:

***

Czy naprawdę przyjemność z patrzenia na ludzi, którzy pięknie pracują lub z rozmachem harcują jest zupełnie uniwersalna? Czy nie jest tak, że nie ma w nas jej, gdy mistrzostwo przejawia nasz wróg? Nawet w takim przypadku stawiam na to, że przyjemność zachodzi. Rzecz jasna, odpowiednie reakcje chemiczne niemal od razu przemieniają tą przyjemność, zwłaszcza zawartą w niej nutę podziwu, na coś w rodzaju zorzy polarnej nad lodowcem nienawiści. Ale przez kilka drgnień atomów duszy jest to właśnie wielka przyjemność. Patrzenie na kogoś, kto potrafi coś robić po mistrzowsku, nawet, jeśli walczy z nami o medal bądź ma inny pogląd na stosunki polsko-żydowskie.

 Dam taki przykład z zupełnego arcydzieła, jakim są Przygody Hucka Finna. Huck trafia do szlachty z południa Stanów, do ludzi, których dziś określilibyśmy mianem członków kultury przemocowej. Jak to szlachta, oczyli oni waśnie, „feud”. Poznajemy Grangerfordów i Shepherdsonów, którzy pozostają od dekad w stanie krwawej, feudalnej wojny i zwalczają się z gorliwością gorszą od tej, z którą uczyli swych niewolników szacunku do pracy. Huck próbował to zrozumieć i w pewnym momencie widzimy, jak natrafił w opowiadaniu swojego kolegi z Grangerfordów na nutę podziwu, nutę, która go dziwi. Otóż przy całej nienawiści był to po prostu naturalny podziw dla rzemiosła drugiej strony i dla jej dbania o reguły, nieliczne zresztą, feudalnej wojny. Kilka stron dalej zresztą mamy pokaz tego mistrzostwa i z ulgą, wraz z Huckiem, uciekamy na tratwę, na wody szerokiej jak dusza Missisipi.