Panna z Jamajki depcze głowę Trumpa

Written by:

Amerykanin nagrywa filmIki o zespołach jednej piosenki. Jednym z nich mnie zabił. Przewijam sobie jego kanał, Todd in the Shadow, a tam nagle ONE HIT WONDERLAND: Tubthumping by Chumbawumba. Chumbawumba jako zespół jednej piosenki. Tak, świat zna tę o drinkach, ale oni śpiewają też o zabijaniu nazistów. Śpiewają o tym, jak pan Kokoszka wystawił Wielki Babilon na Allegro. Śpiewają o lordzie, co przepisał wszystko koniowi, a także o tym, jak rząd Jej Królewskiej Mości utopił siedmiuset marynarzy dla celu wyższego niż drabina jakubowa. Śpiewają też o piklach, o krainie „rób jak ci mówią”, o Margaret Tatcher, o kapelanie, co przepił order, no i w końcu o tym, że każdy człowiek to bomba. Chumbawumba to zespół wielu piosenek. Pomyślałem więc sobie swoje o tym całym Toddzie. Jak się okazało, niepotrzebnie. Todd tylko prowokował. Na koniec filmiku upadł na twarz i oddał pokłon wielu piosenkom Chumbawumby. Ale piszę o tym, gdyż w ten niekompetentny sposób chcę zagaić o innym jednopiosenkowym zespole. „House of the Rising Sun” to przecież jedyny hit „The Animals”, prawda? 

Nie. Ale wielu oddałoby całe płyty za jeden taki hit.

. „House of the Rising Sun”, piosenka The Animals, stara jest jak świat. Pochodzi z lat 60. Eric Burdon śpiewa o niebieskich dżinsach i braku nadziei. Śpiewając, patrzy, a jego oczy wwiercają się. Zrobił tak otwory w milionach dusz. Tekst i melodia to Nowy Orlean, ale dla mnie „House of the Rising Sun” to najpierw właśnie Eric Burdon, głos i twarz.

„House of the Rising Sun” połknąłem w teledysku. Miałem kilka lat. Popołudnie. Bawiłem się przed telewizorem. Słuchałem tej złotoczarnej huśtawki „Domu Wschodzącego słońca”, nie dając poznać po sobie, że wiem, że Burdon patrzy na mnie. Jego twarz! Cieszyłem się, że go nie spotkam. Wydawało mi się, że teledysk musi być stary, chyba przez to drewniane światło sądziłem, że oni wszyscy już na pewno umarli. Że The Animals dosłownie się rozpadli. Nie wiedziałem, że teledysk ma zaledwie tyle, ile trzydziestolatka, która słuchała Burdona z kuchni, gdzie robiła dla mnie kolację. Słyszałem nóż w jej ręku, co dodało mi odwagi, jak pewnie jej dodawały odwagi przesypujące się pod moją ręką klocki. Odważyłem się, podniosłem głowę i popatrzyłem w oczy lisa. W jego paszczę śpiewającą i czarną.

Gdybym miał Burdona w klasie, to bym się z nim zaprzyjaźnił, by nie mieć go wśród wrogów. Dziś widzę, że jego twarz przypomina zjawisko muzyczne, które nazywa się właśnie burdon. Burdon z francuska to basowa nuta stała pełniąca rolę prymitywnego tła, czy też jak uczy pani od muzyki, prymitywnego akompaniamentu. Akompaniament to długie słowo, jak burdon w tle dłuży się, wibruje, przenika. Jak tutaj, w tym kosmicznym Kyrie, gdzie kobiecy głos występuje na okrągłej jak świat scenie męskiego burdonu. Tamtego popołudnia widzialnym burdonem była dla mnie twarz Eric Burdona, wokalisty The Animals. Słońce przeszło na drugą stronę domu i oślepiło telewizor, klocki rzucały cienie, a piosenka o domu wschodzącego słońca kończyła się. Siedziałem obok mamy i jadłem kanapki z jajkiem, i czułem, że Bóg naciska coś w środku mnie i robi nam wszystkim zdjęcie. Tak zapamiętałem Burdona.

Nie należy oceniać ludzi bo wyglądzie. Nie należy, gdyż nawet, gdy jesteśmy na to za grzeczni, i tak zbyt wiele nam wyglądem wmawiają. Burdon był dla mnie brzydki, ale razem z piosenką o pijaństwie i ruinie – pociągał. Dobrze, że wtedy, w tych klockach nic więcej o nim nie wiedziałem. Byłby mnie porwał za szyję. Byłby porwał, gdybym tylko wiedział , że mając 11 lat, wypalił Burdon fajkę pokoju z Louisem (tym Louisem), albo gdybym kojarzył, że dziewczyna Jimiego zadzwoniła właśnie do Burdona po tym, jak Jimi uciszył swoją gitarę. Nie wiedziałem i o innych sprawach, na szczęście, bo byłbym poszedł za tym lisem Burdonem w rock, a głos mam marny, starczający ledwie na poświęcenia pól. Tylko serca by wystarczyło. Serca starczało także Burdonowi, który śpiewał i żył. Wyśpiewał z The Animals drugi hit, Don’t Let Me Be Misunderstood. Udaną tę frazę obrał Eric Burdon za tytuł swej autobiografii. Pouczająca to lektura. Na przykład, jeśli w mieszkaniu masz Sylwię z Jamajki, azotyn izoamylu i jajka, to pamiętaj, by nie smażyć jajecznicy w samych skarpetkach.

Don’t Let Me Be Misunderstood poznałem najpierw anonimowo. Posłużyła za podkład w filmie. W moim ulubionym koreańskim westernie „Dobry zły i zakręcony”. Jest to remake innego westernu: „Dobry, zły i brzydki”, gdzie gra Morricone. W koreańskiej wersji motyw z Don’t let me be misunderstood! Jest cymbalistą, który przy tym Jankielu gra. Aż mam problem, bo chodzę i nucę w kółko:

„I’m just a soul whose intentions are good, Oh Lord, please don’t let me be misunderstood” (Jestem tylko duszą, która ma dobre intencje/ Panie, daj bym został dobrze zrozumiany!)

Za każdym razem przekręcam „soul” na „boy”, duszę na chłopca. Freudowski to błąd. O ile da się jeszcze uwierzyć w dobre intencje chłopca, o tyle nie da się wierzyć w dobre intencje duszy. Zwłaszcza teolog w nie nie uwierzy. „Dusza” to chrześcijański sposób mówienia. Niby chwytasz człowieka za to, co w nim najważniejsze, ale schowane. Ale pamiętaj, że dusza też coś w sobie ukrywa. Wolę, czyli klucz do zła, no i rozum – powiedzmy – tego klucza sejf.

To dusza grzeszy, wbrew temu, co się mówi. Ciało pokorne jest jak zwierzę. Gubi je ta odrośl. Weźmy przykład z jajecznicą Burdona. Gdyby Sylwia nie miała duszy, nie zaszłaby smażącego lisa o tyłu, nie podsunęłaby mu fiolki, nie patrzyła z uśmiechem, jak pada i nie rozbijała mu potem, wśród fajerwerków tryskającego smalcu, jajek na brzuchu. To zresztą, ten brzuch i jajka ratują pannę z Jamajki. Ciało stało się poduszką powietrzną. Uderzyła, zapadła się, wróciła poobijana, ale żywa. To dzięki ciału w tamtej brytyjskiej kuchni popełniono mniejszy od pierworodnego grzech. Bo im bardziej oderwane od ciała zło, tym bardziej złe. Obrazowo mówiąc, na diable nie rośnie ani jeden włos. Syczy on sterylnie nad ciałem. Czyste buty SS-manów dźwięczą w komorze do czysta wysprzątanej. Do tej komory, jak uczy pani historia, tory kładły dusze o wysokich intencjach duchowych. Obrończynie cywilizacji europejskiej.

Nic dziwnego, że przekręcam „soul” na „boy”, dusza na chłopiec. Dusza z dobrymi intencjami jest podejrzana.

Zbyt porządnie brzmi Burdon o twarzy zbója, gdy śpiewa, że dobra w nim dusza. Nawet w wariancie z „boy” zamiast „soul” przewrotnie to brzmi. Zgoda, to chłopiec, Sylwia poświadczy, ale dalej nie do wiary są te jego intencje. Bo po co on śpiewa? Jaka w nim teologia? Czy przypadkiem ze wszystkich przykazań Bożych nie Burdon wybrał tylko przykazania miłości? Czy interpretując je, nie odchodzi od tego, co głosi kuria lubelska całą swą powagą? Czy przypadkiem, Sylwio z Jamajki, przykazania „abyśmy się wzajemnie miłowali” nie łączy Burdon z przykazaniem „bądźcie płodni i rozmnażajcie się” w sposób, który gryzie się z przypisami kulowskich biblistów? Pytania mnożą się jak ludzie. Samo to zresztą, że Burdon śpiewa! Po co się śpiewa, pisze wspomnienia o jajku sadzonym na brzuchu, po co się tańczy, po co maluje, po co pstryka zdjęcia? Artyści. The Animals. Zwierzęta z duszami, a nawet w garniturach.

Dusza w człowieku to tak, jakby przykazanie miłości nadymało policzki i dmuchało w to drugie, płodności, i je rozniecało. Jak stertę liści z wielkiej starej lipy. 

Zbój Burdon, czy on jeszcze żyje? Tylu odpłynęło alkoholem, tylko odleciało z prochami. Mimo intencji, mimo dusz. A może przez nie? Przez ich dobroć i ich nieśmiertelność. Może być, że przez nie. Gdy ludzie zachowują się jak zwierzęta, robiąc komuś w pępku kogiel mogiel, to dlatego, że właśnie nie tylko zwierzęta z nich. Chyba, że i zwierzęta też coś w środku ssie. Tego Wikipedia nie mówi, ale za to uspokaja, że Burdon jeszcze żyje, mimo, że go uznałem nad klockami za martwego. Tymczasem jego słońce wciąż wschodzi. Pracowity nie jak lis, a jak bóbr, nagrał mnóstwo płyt. Nadal nagrywa! Sto zespołów zaliczył, a żaden jednej piosenki. Smaży pewnie też. A czy daje sobie jajka wylewać? O, nie każdemu! Nie prezydentowi Stanów Zjednoczonych, na przykład.

Wielu w Polsce ma Donalda Trumpa za duszę wybrukowaną dobrymi intencjami. Ten duchowy Trump latający z Biblią w ręku puścił ostatnio na swoim wiecu „House of the Rising Sun”. Burdon nie protestował. W końuc, jak stwierdził, dziej grzechu i nędzy toczące się w burdelu doskonale pasują do Ameryki Trumpa.

Na tym właśnie polega burdon. Dźwięczy wyraźnie i długo, jak wtedy, gdy poranek dotknął skorupy czarnymi palcami.

4 odpowiedzi na „Panna z Jamajki depcze głowę Trumpa”

  1. Awatar Marcin
    Marcin

    Good Lord, koreański western 😀 Dzięki za tekst.
    Swoją drogą, coś się stało z mobilną wersją strony – wyświetla starą wersję i nie ma na niej dwóch najnowszych wpisów.

    Polubione przez 1 osoba

  2. Awatar PN
    PN

    Ach, Korea kręci 🙂 Co do strony, to u mnie jest niby dobrze, ale napiszę jeszcze do pomocy technicznej.

    Polubienie

  3. Awatar tropemniepodleglej
    tropemniepodleglej

    Głos Burdon pięknie drży w „When I Was Young”, czy „Sky Pilot”. A „Dom wschodzącego słońca” kto tam nie śpiewał nawet Jerzy Połomski czy Kazimierz Staszewski 😉

    Polubione przez 1 osoba

  4. Awatar PN
    PN

    Tak jak i niezliczeni inni męczennicy, wyznawcy i dziewice śpiewali „Dom…”, jak to zręcznie ujmują stare księgi 😉

    Polubione przez 1 osoba

Leave a Reply