Śpiewałem sobie dziś Stworzycielu gwiazd świecących i marzyłem o Star Treku.
Przeglądem tygodnia nazywaliśmy w seminarium pewne danie obiadowe.
W 1936 roku, gdy ukazała się ta książka, żyli jeszcze na ziemi ludzie, którzy nie wiedzieli, czym są książki z gatunku self-help. Podobno do dziś uchowali się tacy na Wyspach Andamańskich, ale ja w to wątpię.
Najsensowniejszy czas, jaki spędziłem w seminarium, to było śpiewanie.
Domowe Melodie pożegnały się z fanami, czyli także ze mną.
Staropolski Mikołaj był jak Eddar Stark, mówił chłopom w zmarzłe uszy „winter is coming”, a lasy trzęsły się od wilczych watah.