Anglik sam na wyspie, Biblię w kółko czyta, a nawet raz nie wypsnie mu się: Panie, ja jestem Adam, ale gdzie jest Ewa? Irlandczyk, czytając to, kiwa głową. Anglicy tacy są. Robinson Crusoe jest po prostu Anglosasem, stwierdza James Joyce. Robinsona- Anglosasa cechują więc, wylicza dalej Joyce, męska niezależność, nieświadome okrucieństwo, upór, powolna, ale skuteczna inteligencja, seksualna apatia i wyrachowana cichość.
Według Joyca (i historii powszechnej), tacy to Anglicy podbili świat.
Musieli przy tym robić jakieś wyjątki od tych reguł, czasem nieświadome okrucieństwo zamieniać w świadome, jak Churchill w Indiach, czy budzić się trochę z seksualnej apatii, jak Orwell, bo by inaczej posypało się Imperium, ze wszystkich imperiów najbardziej skądinąd znośne.
Czego Joyce nie wymienił w litanii do Anglika to religia. Religia bardzo osobista, bardzo sercowa. Zanim Anglicy zaczęli na serio czcić koty, jak to teraz milionami czynią, każdy z nich czcił Boga i żywił go Biblią. Gdy po 30 latach wróciłem do Robinsona Crusoe nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak wszechobecność religii na bezludnej wyspie i wszechobecność Boga, którego zarazem Robinson nigdy nie wypuszcza zza pazuchy.
Pokazuje to, jak starzeje się mózg mężczyzny.
30 lat temu, przy pierwszej lekturze Robinsona, zapamiętałem kozy. Po 30 latach, w tym dziesięciu kapłaństwa i 10 studiów teologii, moje neurony cieszą się abstrakcjami, pozwalając swobodnie płynąć wśród liter tej potężnej rzece rzeczowników, kóz, jaskiń, kamieni, flint, kotów ziaren pszenicy, czapek i rodzynek, które hipnotyzowały mnie, gdy jeszcze byłem cokolwiek wart i miałem lat 7. Wtedy też umknęły mi nieświadome okrucieństwa i seksualne apatie Robinsona, a niezależność i zaradność cieszyły.
Mając siedem lat, kto nie chce być Anglikiem?
Dziwi mnie jednak, że nie zanotowałem w głowie kotów Robinsona. Ale szczerze: prawie nic nie przetrwało z notatek. W szufladce pamięci była tylko zielona jaskinia w deszczu i obok przywiązana koza, chyba dlatego, że to narysowałem taki widok na szkolną lekcję. To jedyna moja pociecha – nie samemu spustoszyłem swój łeb, była szkoła od tego.
W każdym razie, koty. Zdziwiłem się, że Robinson Crusoe wylądował na wyspie z psem i trójką kotów. Zwierzęta, jak i on, ocalały z roztrzaskanego okrętu. Tylko po to zresztą ocalały, by polec od Robinsonowych kul! Jedyne koty, które oszczędził, pochodziły z romansu angielskiej kotki z ocelotem.
To kotobicie, niczym w Jaszczowie w latach 90, jest zresztą niemal jedynym znakiem epoki archaicznej w słynnej powieści Daniela Defoe.
Poza tym Robinson robi i mówi rzeczy, które do dziś w polskich gazetach i telewizjach uchodzą za nowinki, i to nowinki złe, znaki zepsucia Zachodu. Krytyka kolonializmu, inkwizycji, afirmacja tolerancji religijnej, silna niechęć do odbierania życia, zgoda na dzielenie ziemi z obcymi musiałyby dziś dać popalić niejednemu, który, jak ja, po 30 latach by do Robinsona wrócił.
Niestety, brak tam homoseksualizmu.
Mimo zasadniczego braku kobiet (dopiero w drugiej części gdzieś daleko w tle pojawi się żona Robinsona), mężczyźni nie łączą się w pary i stąd wartość prozy Defoe spada. Łączy ich nienaganna przyjaźń, taka pan-niewolnik, ale bez wszystkich tych ciekawych obrotów, jakie potrafi ona przybrać. To wręcz wzór przyjaźni, prawie teologia przyjaźni. Czy też przyjaźni kabalistyka.
Jako doktor teologii, czyli człowiek o specjalnych wymaganiach poznawczych, dostrzegam w Robinsonie Crusoe pewną kabałę.
Po latach samotnych lęków przed kanibalami Robinson dostaje kolegę/ministranta. Nazywa go Friday, Piętaszek, od piątku, dnia, gdy go wybawił z rąk smakoszy. Piątek to w Biblii dzień ulepienia człowieka. Po tym Bóg się męczy i w szabat odpoczywa. Tylko, ze to nie był piątek! Jak wspomina Robinson, w rachubie dni wynikła mu pomyłka, bo chorując, przespał cały jeden. Defoe umieszcza tę uwagę w książce prawdopodobnie w jakimś celu, ale nie rozwija jej potem. W każdym razie to była sobota, gdy znalazł Piętaszka. Subotnikiem powinien był go ochrzcić. Sobota to dzień zakończenia stworzenia. Co to znaczy? Trudno powiedzieć. Chrystolog by na to powiedział, że ten piętaszek to człowiek nowy, odkupiony. Chrystus. Nowe stworzenie. Podczas wędrówek po świecie Piętaszek ginie zresztą piątkowo, jak Chrystus, szeroko rozkładając ręce, starając się zatrzymać rozlew krwi. Aż źle pomyślałem sobie o Robinsonie, jego panu, który go posłał na taką śmierć.
Czyta się u nas jedynie pierwszą część Robinsona, gdy siedzi on na wyspie. Podczas, gdy są jeszcze właśnie dwie części. W drugiej Robinson tak podróżuje, że przemierza aż całą Rosję (i boi się wjechać do Polski, hi, hi). Mnóstwo zresztą w tej drugiej części rzeczy, od których konserwatystom cierpnie skóra.
Najciekawsza, i nieczytana, jest część trzecia, mająca w tytule anielskie tajemnice. Są to rozważania Robinsona na emeryturze w Anglii, filozoficzno-teologiczne, jak sądzę. Defoe, człowiek oświecenia, nie był jak widać obojętny na uroki niebieskich chórów i niewidzialnych hierarchii. Tak samo było z Newtonem. Niestety, trudno tę trzecią część Robinsona dostać. Teolog musi się obejść smakiem.
Streszczana w Internecie Robinsonada wychodzi na książkę o samotności, tymczasem pełno w niej ludzi i od groma Boga. Latami w dzień i w nocy jak nie Bóg w głowie Robinsona, to ludzie, raz rodzice, raz kanibale z sąsiednich wysp.
Już po dwu pierwszych częściach przygód Robinsona widać, że to książki teologiczne, Bóg się cały czas przewija, a część trzecia, jak wspomniałem, traktuje o aniołach.
Robinson, gdy opuści wyspę i będzie zwiedzał świat, będzie miał w zwyczaju podkreślanie swej absolutnej suwerenności na wyspie, że był tam Bogiem i carem, a to, że wprost nie porównuje się do Boga wzmacnia tylko efekt, skoro o Bogu mówi cały czas. Tak też się te dwie postaci zlewają. James Joyce wspomina w swoim eseju o tej prywatności Boga, to już był czas, gdy ludzie mieli dość wojen religijnych i każdy chciał być panem wyłącznie swojego serca. Może stąd ten brak Ewy w rajskim ogrodzie Defoe?
Bóg przecież, jak pod przysięgą utrzymują kurialiści i profesorzy KUL, obywa się bez żony.
W braku kobiety w życiu Robinsona i braku dziewczyny prałata przy stole, gdy ten przyjmował arcybiskupa – może być ten sam powód! Teologiczno – gorszący.
James Joyce napisał Ulissesa tak, jak Robinsona napisał Defoe. Ludzie im pamiętają. Zamiast narysować prostą linię jeszcze od Odysei Homera poprzez Robinsona Defoe po Ulissesa Jamesa Joyca, ja rysuję krąg. A na kręgu chłopca, różę i lisa. Tak, tak, mało kto pamięta, że to też historia rozbitka i że Mały Książę dzieli z Robinsonem to monoteistyczne skupienie na jednym, na sobie. Jedyna kobieta w Małym Księciu to roślina.
Robinson to marzyciel. Porusza się po kuli, ale tematycznie, nie faktycznie. Nic go nigdy nie zaskoczy, co nie dotyczy jego. Podróżując przez świat Robinson jakby głupieje. Coraz mniej interesuje go konkret, który ma przed nosem, coraz bardziej obłoki teologii.
Co to za brak nasycenia światem, znudzenie wręcz światem, które każe iść w obrączkowanie aniołów? Oto sąd nade mną. Za młodu to samo miałem, co Robinson, chciało mi się wędrować. Ale nie poszedłem, może czując, że jak pierwsza wyspa (dom i działka), tak i wycieczka poza nią będą powtarzalne, wręcz nudne. Stąd mając dwanaście lat pyskowałem w Wenecji pani nauczycielce, że nad rzeką moją jest tak samo pięknie, a mniej śmierdzi. W każdym razie, czy miałem rację czy nie, poszedłem ostatecznie w trzecia część przygód Robinsona, w tajemnice anielskie. I przeszedłem przez nie i z nich wylazłem.
Ponieważ czwartej części najwyraźniej brak, trzeba wrócić do pierwszej, w większej zgodzie z początkiem Biblii.