Ratujmy gastro w Lublinie. Komu się nie udało?

Written by:

Otwarto ogródki! Na razie ludzie mrowią się na deptaku i rynku, ale powoli rozleją się na boczne ulice. Kafejki i knajpy odżyją. Te, którym się udało doczołgać. Panu Masali się nie udało.

Pan Masala poległ gdzieś w trakcie pandemii, na jesieni, a może jeszcze zeszłej wiosny? Kuchnia pakistańska w Lublinie. Na Kołłątaja, między bankiem, do którego możesz wejść z psem, a sklepem dla artystów, można było dostać pikantną baraninę, w której była baranina. Pierwszy raz jadłem ją kilka lat temu. Pracowałem wtedy u Świętego Ducha. Tamtejszy szef, kawał prałata, wkurzył mnie. W ramach zadośćuczynienia sobie postanowiłem zjeść coś dobrego. Pan Masala był najciekawszą ofertą w promieniu pół kilometra. Przeszedłem się deptakiem. Przywitał mnie uśmiech. Poprosiłem o specjalność zakładu. Dostałem pomarańczowe danie z kurczakiem. Było niezłe. Wróciłem po kilku dniach i znalazłem pomarańczowego kurczaka na karcie. Zauważyłem że są obok niego dwie papryczki. Inne dania miały nawet trzy. Było też danie Vindaloo, gdzie papryczki były trzy łamane na cztery. Hmm. Poprosiłem takie na trzy i pół papryczki.

Uśmiechnięty Pan Masala przyniósł kociołek na nóżkach. Krasny. Na wierzchu białe paski imbiru. Mmm. Obok na talerzu ten azjatycki chleb, podobny z twarzy do naleśnika, o nazwach różnych od Libanu poprzez Armenię, aż do Indii. Widać było, że polubi się z czerwonym sosem. Obok Pan Masala postawił jeszcze picie jogurtowe o smaku świętego owocu Indii – mango. Powietrze nad kociołkiem lekko szczypało.

Dziś są knajpy indyjskie w Lublinie, ale nie ma pakistańskich. Pakistan i Indie były jednym krajem, ale gdy Brytyjczycy odpuścili ten kraj, czyli swą najdokładniej okradzioną kolonię, rozpadła się ona na dwa. Nad subkontynentem idą straszliwe monsuny. Silna tektonika wypiętrza Himalaje. Ale rozłam Indii i Pakistanu dokonał się na kolanie religii. To był 1948 rok i Rushdie napisał powieść o cudownych dzieciach poczętych czy urodzonych w noc rozłamu.

Mamy 2021 rok, a oba państwa są wrogie jak nigdy. Mają broń atomową. O monsunie, Himalajach, bombach atomowych myślałem w 2018, gdy wśród łez zjadałem barana. Wszystkie te moce latały po moich zatokach. Po tym, jak dziesiąty raz wydmuchałem nos, podziękowałem i poszedłem sobie. W domu wypiłem dwa litry mleka. Myślałem tylko o języku. Żołądek jakoś sobie poradzi, oby nie piekło.

Następnym razem byłem już bardziej przytomny i pamiętałem, żeby wziąć karteczkę i przypilnować pieczątki.

Raz zapomniałem karteczki, mówiłem, bo zgubiłem karteczkę z trzema pieczątkami

Ne ma sprawi, powiedział Pan Masala, uśmiechał się i szybko wybijał na nowej karteczce cztery pieczątki, nie licząc tej, którą miałem właśnie otrzymać. Nie dadzą rady z takim podejściem, pomyślałem. Potem popatrzyłem na pikantny sos, w którym było dużo barana i znów pomyślałem, nie dadzą rady. Pytanie brzmiało też, czy ja dam radę w ten sposób spłacać krzywdy, jakie wyrządzał mi Kościół hierarchiczny osobą prałata. O tym nie myślałem zbyt długo. Piszę w końcu doktorat o Indiach, powiedziałem sobie. Czytałem w kółko o ich religii, o Wedach. Nie rozumiałem nic. Cóż, czasem budując trzeba zacząć od szczypiącego dymu z komina.

Siadałem co dziesiątą noc przy stoliku. Opierałem się o kolorowe cegły. Z kuchni słyszałem skwierczącego barana. Patrzyłem na telewizor, w którym dziewczyny tańczyły na tle meczetu. Był to czas, gdy ludzie wyjaśniali mi, że jeśli inni ludzie nie utopią się w Morzu Śródziemnym, to Wisła przestanie płynąć. Polska zaginie! Przez imigrantów. Wtedy to wyciągnięto z makulatury starego Jeana Raspaila, co opisał w „Obozie Świętych”, jak ludzie na łódkach płyną z Azji do Europy, by Europę zniszczyć. Pytanie, gdzie w tym układzie kontynentów leży Lublin? Przed, czy za linią Wieprza? Heh.

Jeszcze cztery pieczątki, liczyłem obracając zieloną karteczkę, a zjem za darmo. Mój szef, wspomniany prałat, gdyby znał te moje myśli, to by nas obu zabił.

Dzięki pikantnej baraninie pojąłem, co to spór pokoleniowy.

Ach, mój spór z prałatem! Spór wielowymiarowy. Teologiczny, filozoficzny, pokoleniowy, klasowy. To jedno, co nas łączyło, a co nieoczywiste w fachu księdza, to uznanie wyjątkowej roli kobiety.

Czasem zastanawiałem się nad karmą prałata, że dostał mnie. Prałatowi temu dziś gra górnicza orkiestra aniołów. Ale wtedy byliśmy jeszcze obaj po jednej stronie. Wtedy też prawie go zabiłem

Powiedziałem przy obiedzie, że czasem chodzę na pikantną baraninę do Pana Masali. Prałat dawał mi za pracę pieniądze, które określał mianem kieszonkowych. Idea, że ja te pieniądze przejadałem, spadła nań jak dębowa belka stropu. Według prałata, między mną, a tą baraniną winny leżeć wiekowa nędza polskiego chłopa i 108 męczenników II wojny światowej. Tymczasem nie leżały. Prałat stracił do mnie wszelki szacunek. Prałat, jak podejrzewam, uważał początkowo, że nie płaszczę się przed nim z młodzieńczej głupoty. Ale ta baranina dała mu do myślenia. Musiało chodzić o głębszy problem. O coś między mną, a pieniędzmi. Sprawiłem w końcu, że zapomniał o baraninie, gdy wygadałem się na obiedzie, że jadłem zupę z kaczki za 14 złoty. Odłożył wtedy łyżkę, wstał od stołu. Pomidorową dokończył dopiero, gdy ja poszedłem do siebie.

Miało być o Panu Masali, a jest o prałacie. Przepraszam. A chcę jeszcze Pana Masalę chwalić.

Sprawa z pikantną baraniną wygląda w Lublinie jak nieduane porwanie dla okupu. Nie chcę oskarżać istniejących lokali – może robią wszytko, co się da za pieniadze, za jakie jestem gotowy ich baraninę kupić. W każdym razie rzecz wygląda, tak, jakby ktoś porwał dla okupu barana. Żeby okazać rodzinie, że nie żartuje, porywacz obcina baranowi mały palec. Wysyła go paczką do rodziny, ale kurier myli paczki i dostaje ją knajpa indyjska. Właściciel, zachwycoy baraniną, dzwoni do innych knajp i się dzielą się znaleziskiem. Potem ja szukam w pikantnym sosie kawałeczka baraniny. Otóż Pan Masala robił to inaczej, grał swoje dania na dwie ręce. Być może dlatego się nie doczołgał.

Raz poprosiłem, by były cztery papryczki, Pan Masala zapytał mnie, czy jestem pewien? Byłem, ja i mój kolega. Padał deszcz tamtej nocy. Świętowaliśmy bodajże wielkie wyprowadzenie. Kolega pracował w parafii w małym miasteczku. Szef jego zaś, też prałat, był biczem, jakiego Bóg nawet w Starym Testamencie nie wziąłby do rąk. Pożyczyłem od ojca niebieskiego nissana z dużym bagażnikiem. W dwa obroty weszło wszystko, meble i dywany, szklanki i książki. Zamknęliśmy pakę. Poszliśmy rozliczyć się z ostatnich pieniędzy. Szef uśmiechał się, ale ręce mu drżały. Cały czas na niego patrzyłem i liczyłem, że zrobi swój stary numer, z jakiego słynął, i je wyciągnie. Nie zrobił tego. Jechaliśmy szybko trasą między Zamościem, a Lublinem. Pora roku była ta sama, co teraz, zielona i pamiętam, jak świeciło nam słońce i jak śmiały się drzewa.

Dziś już nie mamy kontaktu. Nie ma w Lublinie pikantnej baraniny, w której pływałaby baranina. Przechodziłem ostatnio Kołłątaja i zobaczyłem, że na miejscu Pana Masali jest nowy lokal. Kebab. Cieszcie się, patrioci. Kuchnię pakistańską zastąpiła niedroga kuchnia polska.

2 odpowiedzi na „Ratujmy gastro w Lublinie. Komu się nie udało?”

  1. Awatar Garfield Fidelis
    Garfield Fidelis

    Warto smakować świat!

    Jak bardzo szkoda ludzi, którzy są ofiarami covid’u lub lockdown’u! Jedni stracili pracę, inni zdrowe, jeszcze inni życie, czasem z własnych rąk…

    Polubione przez 1 osoba

  2. Awatar PN
    PN

    Słyszałem, że, paradoksalnie, ma być teraz mniej samobójstw niż w zwykłym czasie. Co nie znaczy,, że ludzie mniej cierpią, przeciwnie. Tylko, że to cierpienie ukryte.

    Polubione przez 1 osoba

Leave a Reply