4 maja, kolejka do Ikei

Written by:

W świętego Floriana, 322 lata po pamiętnym pożarze Lublina, pojechałem do Ikei. Chciałem zobaczyć, ilu ludzi przyjdzie. W połowie miasta zorientowałem się, że wszystkie auta jechały w jednym kierunku, na Spółdzielczości Pracy. Oto galerie handlowe były zamknięte, a teraz są otwarte. Na parkingu miejsce było, ale w środku, na kwadrans przed otwarciem, stała kolejka. Podszedłem do rodziny z dziećmi na końcu długiego ogonka. Nic nie zapytałem, tylko rozglądałem się.

– Proszę pana, tutaj kolejka zakręca! Zaczyna się o tam.

Faktycznie, tylko zakręcała. Tysiąc osób wężykiem. Po co ja tu przyjechałem? Zobaczyć, czy ludzie przyjadą? Przyszli. A może chciałem kupić talerzyk do mieszania farb?

Spacerowałem wzdłuż sklepów w galerii. Ludzie siedzieli i patrzyli na biegające dzieci. Powoli podnosiły się kurtyny sklepów. Wszedłem do Matrasu. Pierwsza książka była jakiegoś antropologa. Przytaczał anegdotę, w której sztuczna inteligencja otrzymuje za zadanie przerobić świat na szczypki odpustowe. Zjadłbym szczypkę, ale szczypek nigdzie nie ma. W Lublinie nie ma parafii św. Floriana. Mimo tego, co Florian dla nas zrobił. Nie ma parafii, nie będzie bud, nie będzie odpustu. Przerzucam stronę. Sztuczna inteligencja podbija kolejne cywilizacje i przerabia stopniowo cały obserwowalny wszechświat na szczypki. Proporcja barw, o to bym zapytał. Czy przerabiała na szczypki w czterech kolorach, jak sprzedawali w budach na św. Antoniego w Milejowie, czy robiła wszystkie na jeden kolor, co już byłoby skandalem. Nie ma nic o tym. Zamykam książkę. Podchodzę do pani.

– Macie krew małych księgarni na rękach.

– Proszę?

– Nic, nic.

Idę dalej pasażem. Wchodzę do sklepu z ziołami. Mam niejasne poczucie, że kiedyś chciałem kupić jakieś zioła. Pani od razu pyta, czy w czymś pomóc. Proszę Pani, ja tylko zwiedzam. Pani cieszy się i tak. Jest entuzjastyczna, to jej pierwszy dzień od dawna. To jej pierwszy, wyluzowany klient.

Herbaty mają kolorowe opakowania. Wiele obiecują. Herbata dla dziecka „Krasnoludek”. Na okładce krasnoludek siedzi nieruchomo na grzybie, jakby był porażony. Inny tytuł: „Spadek”, ale to nie dla seniorów, chodzi o dietę.

Widzę, że są trzy rodzaje herbat. Polskie, Czeskie i Wschodnie. Czeskie ziołowe herbaty mają opakowania złote. Jak kadzidło na majówkę. Jedna na przepuklinę wyglądała jak relikwiarz. Inna, „Alchymistické”, wygląda jak herbata alchemika. Dziwne. Wyciągam telefon. Sprawdzam w Wikipedii — nic się nie zmieniło. Czechy nadal mają największą w Europie liczbę ateistów. Zresztą, czytałem tamtejszych księży, Halika na przykład i oni też nie odstają. W Czechach kardynał za komuny mył okna. Gdyby w Polsce za Bieruta biskup umył okno, to wstałby rycerz Giewont i poszedł prosto na Kreml, po drodze obcinając uszy małemu Urbanowi. A więc Czesi reklamują herbaty mistyką. Religia to dla nich egzotyka. Czy to jakieś prawo? Polskie ziołowe herbaty mają nazwy naukowe. Mają opakowania jak leki. W Polsce nauka to egzotyka. O Wschodnich herbatach wiem tyle, że mają dziwną czcionkę. Gdy już miałem wyjść, pani postawiła na półce herbatę ze wschodu z normalną czcionką. Firmy „Natura Wita” IWAN CZAJ. Rosyjska „herbata” z wierzbówki kiprzycy. W Polsce tak się poprawiło, że rosyjska paraherbata służy za lek. Cena to mały skandal. Za coś, co pewnie mógłbym zebrać z trawnika wokół Ikei – już ususzone.

Mimo tego, że składniki pochodzą spoza UE, to wierzbówka została przebadana laboratoryjnie. Zawsze w takich momentach mam impuls, by sobie to wschodnie laboratorium wyobrazić. W ZSRR robili wirusy, by zmniejszyć populację Nowego Jorku, a potem, jak wszystko upadło i gdy nawet terroryści przestali kupować, musieli przerzucić się na zdrowe zioła dla polaków. To tak, jak ze szczepionką Sputnik, ludzie majaczyli, że od Sputnika wątroba sama będzie przetwarzała cukier na etanol. Takie rzeczy mówiło się głośno, zanim jeszcze ludzie zaczęli mieć tego dość. W Lublinie facet ma złamaną szczękę, bo w Żabce opowiedział o jeden dowcip za dużo. Wszystko się nudzi. Nawet herbata. Wtedy kupujesz wierzbówkę w ciekawej cenie.

Gdy przyjadę na Lipową, zrobię recenzję tego IWAN CZAJU. Zaleję w szklance w aluminiowym koszyczku, opisze kolor naparu, smak, przejdę przez dziury w drodze i ominę koparki, pójdę z tą szklanką na rosyjskie groby. Ustawię na kamieniu na tle zieleni. Porobię zdjęcia. Słońce na kopułach cmentarnej cerkiewki. Słońce w czaju. Mój blog wreszcie będzie sławny. Lublin przeżyje pierwszy szok ekumeniczny od czasu, jak sto lat temu wyburzyliśmy cerkiew na placu Litewskim.

Co do herbat rosyjskich i herbat nie-herbat mam do powiedzenia dwie rzeczy.

Pierwsza rzecz. Istnieje herbata czarna rosyjska karawana. Trudno ją dostać. Czas Herbaty kiedyś ją miał, dziś nie ma. Pita w Białowieży na stacji z konfiturą z jeżyn z carskiego pałacu smakuje jak proza Dostojewskiego, tylko, że taka na wesoło. Ta herbata karawana nie przypływała do Europy statkami Anglików. Czuć w niej aromat kiełbasy, ognisk, bydląt, poganiaczy.

Druga rzecz. W moim życiu widać prawidłowość, że co piętnaście lat kupuję dziwną rzecz do zaparzania. Ostatnio kupiłem tak polską kawę z żołędzi. Trywialny fakt, dlaczego nie wysyłamy żołędzi do Brazylii i Etiopii, za to oni do nas kawę, rozjaśnił mi się jak słońce. Teraz kupiłem wierzbówkę i daj Boże, znów coś do mnie dotrze.

Wyszedłem ze sklepu z ziołami. Myślałem o słodyczach, o szczypkach. Jest taki sklep z różnymi rzeczami, Paper Tiger. Oni mają wszystko, od kalejdoskopów po papierowe maski i ziele angielskie, mogą mieć szczypki. Duchowość kramów odpustowych, jak mawiał Życiński.

Zanim doszedłem do Paper Tigera, dopędziła mnie pani z ziół. Byłem miłym, wyluzowanym klientem i wyszedłem bez płacenia. To by jeszcze było nic, powód do śmiechu (jaki dobry początek po lockdownie!), ale komputer nie chciał moich pieniędzy. Biesił się. Pani kazała mi wrócić za pół godziny.

Zostawiłem herbatę na blacie i wróciłem na kurs na Paper Tigera.

Okazało się, że jeszcze nie zaczęli przerabiać świata na szczypki, ale na wiele innych rzeczy już tak. Tym razem poszedłem do kasy. Kupiłem wielki notes rysunkowy za 30 złotych.

– Na jednej stronie zmieści się całe opowiadanie!

– Pani z Paper Tigera miała minę, jakby nigdy nie było zamknięcia galerii handlowych. Nigdy. Ale przebudziła się dla mnie.

– A będzie panu wygodnie tak pisać? Zapytała.

– Pewnie!

Oraz kupiłem bańki mydlane. Wyjdę z nimi na balkon i zadmę, w ten dzień, gdy relacje między administracją cmentarną a mną wejdą w fazę nuklearną.

Poszedłem po IWAN CZAJ. Zapłaciłem. Obok wyjścia nie ma śladu kolejki, pewnie wszyscy weszli od razu. Obok wychodzi kobieta i dziewczynka.

– Mamo, dlaczego to opuszczamy?

No właśnie, po co wychodzić z Ikei? Nie wiem. Mama też nic nie mówi. Tak to nie kupiłem talerzyka na farbę.

W Polo, zanim odpalę silnik, wyciągam telefon. Sprawdzam w Wikipedii — sprawdzam daty. To wcale NIE 4 maja był wielki pożar Lublina, TYLKO 2 czerwca! We Floriana to może Kraków się palił. W każdym razie w Lublinie piorun uderzył w rabarbar 2 czerwca 1719 roku. Miasto dobrze się paliło. Ludzie biegali. Dominikanie wyszli z relikwiami Krzyża (wtedy im nie ukradli) i zaczęło padać. Dzieci wirowały i kładły się w kałuże ze śmiechu. Ogłoszono cud.

Już na dwieście lat przed założeniem Katolickiego Uniwersytetu Lubleskiego Jana Pawła II lubelscy teolodzy opanowali technologię umożliwiająca odróżnienie cudowności deszczu od naturalności pioruna!

Lublin to miasto nieskończonego potencjału.

2 odpowiedzi na „4 maja, kolejka do Ikei”

  1. Awatar Anna
    Anna

    „Kocham Cię Życie, poznawać pragnę Cię w zachwycie” tak mi to do dzisiejszego wpisu pasuje, ja tez uwielbiam obserwować ludzi. Czasem mnie rozweselą, czasem zachwycą, a czasem zasmucą- ale kocham się na nich gapić! Szczęść Boże:)

    Polubione przez 1 osoba

  2. Awatar PN
    PN

    Dzięki Anno! Faktycznie ludzie to największe widowisko na planecie 🙂

    Polubienie

Leave a Reply