Sławoj Žižek wydał dwie książki o pandemii. Nawet trzy, bo w „Hegel in a Wired Brain” pisze w dużej mierze to, co w „Pandemia! Covid-19 trzęsie światem” oraz w „Pandemia! Kroniki straconego czasu”. To 3 z 4 książek, jakie Žižek napisał w ubiegłym roku. Jego dorobek zaczyna powoli przypominać ten Kraszewskiego, z tym, że Žižek ma lepszy styl. Žižek powtarza się jak Kraszewski, ale mniej męczy. Žižek może nie jest, jak chce OKO.press wielkim słoweńskim filozofem, ale jest niezłym pisarzem.
Pandemia według Žižka to trzęsienie ziemi, po którym napięcie będzie rosnąć. Powrotu do normalności nie ma. Polityka, ekonomia, ocieplenie klimatu przejmą pałeczki od wirusa i je na nas połamią, potem Elon Musk wepchnie je nam do uszu. Ostrzega przed tym Žižek w „Hegel in a Wired Brain”, a potem powtarza ostrzeżenie w obu „Pandemiach”. Chodzi o podłączenie ludzi do Internetu. Elon Musk chce komunikacji poprzez wymianę myśli – bez słów. Žižek rozkłada ten projekt przy pomocy filozofii Hegla. Za Hegla czipów nie było, ale tak naprawdę problem jest starszy niż Hegel, sięga czasów przedwojennych, gdy Adam kupował Ewie pierwszą czekoladę. Žižek o tym wie, żongluje przykładami i gra wielkiego słoweńskiego filozofa, i rozprawia o istocie bycia człowiekiem.
Pierwsze czipy już powstają. Elon Musk pokazywał ich działanie na świniach. Nie będą za darmo. Podłączenie mózgów sfinansuje mu loty na Marsa. W ten sposób Musk będzie syty, a owca zjedzona, gdyż miliarder należy do rosnącej liczby ludzi według których internet mózgów to będzie raj. Już za dziesięć lat nikt nie będzie nic mówił, bo będziemy wymieniać myśli jak zdjęcia na Instagramie.
Žižek swoją analizę podłączonego mózgu ubogaca przykładami. Bez nich nie wchodzi na ambonę. Dobrze robi. Był kiedyś dominikanin, który na rekolekcjach mówił do czaszki. Kryspinie! Wołał, Kryspinie, po czym rzucał czaszką na kościół i krzyczał: o tyle z ciebie zostanie! Do tej pory w Łęcznej ludzie to wspominają. Otóż gumową czaszką Žižka są przykłady z filmów i oper.
Największy zysk z książek o pandemii jest to, że przypomniały mi o Monteverdim.
Kto chciał wiedzieć o książkach Žižka, niech tu przerwie czytanie. Recenzja się skończyła, teraz będzie o życiu erotycznym kanonika z XVII wieku.
Pierwsza operę Monteverdi napisał na sylwestra dworu florenckiego. „Orfeusz” zaczyna się od pamiętnych trąbek. Stałem w korku na rozkopanych Racławickich i oglądałem, jak koparka wbija zęby wśród fanfarów. Potem zjawiła się Eurydyka. Mimo listopada na Raclawickich wyrosły kwiatki. Już po kilku minutach, już po pokonaniu kolejnego metra w korku, z wykopu wypełzła żmija. Karetka z trudem przepycha się po Eurydykę, która zapada się pod ziemię.
Gdy Monteverdi tworzy „Orfeusza” nie jest jeszcze księdzem, tylko wdowcem. Został sam z małymi dziećmi. Słychać to w operze. Zwykle mit o Orfeusz u wygląda tak: muzyk schodzi do piekieł po ukochaną. Tam gra i śpiewa dla Hadesa i Persefony no i Hades się wzrusza i robi wyjątek. Orfeusz może zabrać swoją Eurydykę. Głupi warunek jest taki, że Orfeuszowi nie wolno się upewniać, czy Eurydyka porzuca dla niego święty spokój śmierci. Na razie idą. Orfeusz. Eurydyka. Zaraz rozłożą kocyk na chabrach i mleczach. Dwa razy sprawdzą, czy nie ma żmiji. Oczywiście, nie dotrą do kocyka. Głupi muzyk się odwraca. Wychodzi sam. Płacze niczym robotnik kładący asfalt na deszczu.
Spłakanego Orfeusza znajdują bachantki. W tańcu ku czci wina rozrywają Orfeusza, jedni mówią, że przez przypadek, drudzy, że za karę za sentymentalizm, że zakochany był w śnie o Eurydyce, a nie w mięsistej kobiecie, jeszcze inni, że za to, że przysięgał nie kochać więcej kobiet. Monteverdi nawet napisał takie zakończenie, ale ylko raz je zagrano. Potem wykreślił je i zamienił na inne. Powołanie do kapłaństwa właśnie w nim kiełkowało. Siedzę w korku i w koło puszczam ten ostatni akt. To najpiękniejsze kłamstwo w dziejach muzyki.
Zmiana w micie zaczyna się od tego, że u Monteverdiego po utracie Eurydyki Orfeusza nie znajdują bachantki, tylko bóg Apollo. Klimat niby pogański, ale tak naprawdę rodem z konferencji „Śmierć we współczesnej teologii.. Nic w tym złego, ale trzeba to usłyszeć. Jak śpiewa Orfeusz o radościach nieba. Jak mu Apollo wykłada, że tam nie będzie więcej tęsknił za Eurydyką. Zobaczy jej piękno w gwiazdach, w słońcu, i tak dalej Słowem, zamiast miłości, dostanie prenumeratę „Małego Astronoma niedzielnego”. Słychać, że Monteverdi, chciałby, żeby to było możliwe, żeby nie tęsknił za żoną, tylko odnalazł ją w gwiazdach, w teologii, w niebie. Gdziekolwiek. Że będzie jakiś zamiennik kobiety, którą kochał Monteverdi. Kto siał we łzach, żać będzie w radości, radośnie śpiewa chór w huraganie łez. Nie ma w muzyce Zachodu nic podobnego. Po minucie jest jasne, że wszystkie pociechy Apolla nie są warte małego palca, który czasem Eurydyka wplatała we włosy. Geniusz Monteverdiego, zaprzęgnięty do fałszowania mitu, by odpowiadał przyzwoitości teologów, przyzwoitości filozofów platończyków kłamiąc wykrzykuje prawdę. Apollo może sobie zabrać swoje gwiazdy. Nie ma nieba bez Eurydyki.
To stary temat. Już św. Judę Tadeusza dzieci pytały na katechezie, jak można być szczęsliwym w niebie bez rodziny? Odpowiedź teologów przez wieki była taka, jak Apolla: coś się tak zadzieje, gwiazdka tak zaświeci, że nie będzie ci żal, że siostrzyczka jest nie w niebie, a w piwnicy. Stąd wiersz Herberta o deszczu gwiazd, o łące popiołów, o straży aniołów, co zabierają ludziom osobiste pamiątki, martwe kanarki, kosmyki włosów, dziś dodalibyśmy, wykreślają numery z komórek, czyszczą Messangera. A potem już nic Cię nie boli. Szczęscie płynie w twoich żyłach i śpiewasz psalmy. Z mózgu wystają pałeczki. Bóg to miliarder, czerwony i biały promień wychodzi z piersi Elona Muska. Bo w gruncie rzeczy ta toporna wizja nieba, wizja kiepskich teologów i wizja, która kusiła Monteverdiego, to wizja Muska i jego czipu, wizja osobliwości, przed jaką ostrzega Zizek. Jej zwolennicy mówią – to tak nas ukoi, ten przekaz myśli, że będziemy tak blisko siebie, że będziemy jedno.
Byłem kiedyś na koloniach z głupimi dziećmi i przyjechał ks. Pajurek. Zrobiliśmy kółko, a on zaczął śpiewać: abyśmy byli jedno, podajmy sobie ręce, abyśmy byli razem i jedno mieli serce. Po co mamy być jedno, na litość? Każde z głupich dzieci było potężną indywidualnością i wymagało przestrzeni, miało też sto razy więcej rozumu niż autor i wykonawcy tego gniota. Zgoda, że Jezus mówi wiele o jedności, ale w końcu uspokaja uczniów: będą w niebie indywidualne mieszkania. Gdyby tego nie zrobił, dotarliby z misjami najwyżej do Kraśnika.
Miłośc bierze się z różnicy i z dystansu. Z tego, że są dwie osoby, które poznają sie, choć szansy poznać się zupełnie nie mają. Jest miłość między osobami. Gdy połączą nas bezpośrednio do internetu, będzie zas między osobami wspomniany na początku kabelek. Zgadzam się z Žižkiem – w takim wypadku utracimy istotę rzeczy.
Ale przyszłość rodzaju ludzkiego jest mniej ciekawa od ostatniej opery Monteverdiego.
Ostatnią operą Monteverdi potwierdził moje słuchanie „Orfeusza”. Tę pierwszą operę młody wdowiec zaprawiał teologią. Nie dała się, jak słychać. Ale ostatnią swoją operę stary kanonik Monteverdi oblał benzyną i podpalił. Monteverdi bowiem w pewnym momencie został księdzem. Na koniec życia, jako stary kapłan wie wszystko, co trzeba i co nie trzeba o teologii. Pamięta też siebie, głupiego wdowca i swą żonę. Inaczej nie powstałaby ”Koronacja Poppei”. Stary ksiądz opowie dzieje Nerona, kata chrześcijan, w kreatywny sposób. Niemożliwe jest, żeby w jakimś dziele miłość zwyciężyła bardziej totalnie, niż w „Koronacji Poppei”.
Koronacja Poppei to III wojna światowa, w której to miłość i tylko miłość dysponuje arsenałem nuklearnym, a rakiety ma wycelowane. Nie ma szans cywilizacja, kultura, religia. Moralność, polityka, rozum, sens, wszystko pada pod ciosami miłości Nerona i Poppei, po czym ich miłość wszystko to wskrzesza, ale tylko po to, by jeszcze raz to spalić. To pożar Rzymu, to gorejący krzew, to sama Poppea śpiewajaca finałową arię, bo jej śpiewu nie da się z niczym porownać. Bachtanki skreślone z finału Orfeusza teraz zastanawiają się, czy stary kanonik nie przesadził. Apollo nie dałby rozgrzeszenia.
Tak to Monteverdi, świadom, że stanie przed swym Stwórcą, oczyścił sumienie. Jeszcze raz puszczam koniec Orfeusza. Nawet w poprawionej wersji Monteverdi zostawił na sam koniec taniec bachantek. Miłość to zabawa. Miłość to złudzenie. Ale to złudzenie, które Monteverdi bierze ze sobą, gdy zstępuje w wykopy Racławickich, w zimo polodowcowych glin, w warstwy geologiczne, w puste kanały, kopalnie i jaskinie.