Wychowane przez wilki, recenzja

Elegancki statek (podobny do retro-suszarki bez rączki) ląduje na Keplerze-22, sunie po pustyni aż do dziury. Dziura przypomina taką, jaką wierci się chociażby pod kołek na stóg z sianem. Na skraju tej dziury statek zawisa. Dobry początek. Androidy ratują się ze środka. Ona lekko się ociąga, on ratując ją opowiada kawały. Czuć w powietrzu, że serca mogą mieć ze stali, ale są to serca drżące! Para robotów intryguje niemal jak ta dziura. Widoki są przejmujące. Za chwilę rodzą się dziewięcioraczki. Oglądam z uwagą chłopca, który pierwszy raz dorwał się do „Obcego”. Faktycznie, z napisów końcowych wynurza się pokryty śluzem Ridley Scott, by dać markę. Całość natomiast ogarnia Aaron Guzikowski, dobrej sławy reżyser. Wszystko to czyni ostateczną porażkę „Wychowanych przez Wilki” trudną do przełknięcia. 

Fabuła „Wychowanych przez Wilki” wygląda tak, że około 2145 roku wojna pomiędzy mitraitami, a ateistami rozwaliła życie na ziemi. Kończąc rozwalanie, mitraici zainwestowali w arkę i skierowali ją  na nadającą się do życia planetę. Jeden z ateistów wysyła tam zaś dwa androidy, które odebrał mitraitom i przeprogramował. Ojciec i Matka, których lądowaniem na skraju dziury serial się zaczyna, lecą z płodami na Keplera-22 i dopilnować, by wesoła historia ludzkości jeszcze jakiś czas się toczyła, tym razem na sucho, bez religii. Broń mitraitów ma więc służyć budowie nowej ludzkości. Mitraici to coś jak czciciele słońca, religia z czasów rzymskich, przeciw którym antyczne konferencje episkopatu pisały listy, a która widocznie wróciła w XXI wieku i to wróciła w wielkim stylu. Wszystkie inne wiary wybiła. Nawet lubelski neokatechumenat nie przetrwał. Serialowi Ateiści zresztą nie są od mitraitów wiele sympatyczniejsi. Tyle rzeczy robiąc źle, serial przynajmniej nie jest propagandą, ani pro, ani antyreligijną. 

„Wychowane przez wilki” chwalone bywają za oryginalność, co jest chybione. Amerykański pilot, który zrzucił osiemdziesiąt ton bomb na Opactwo Benedyktynów na Monte Cassino napisał książkę, co ma ten sam motyw, tylko zamiast androidów z dziećmi lecą benedyktyni. Pamiętam, że wizja ta budziła we mnie lekkie dreszcze. Cóż, „Kantyczka dla Leibnitza” ślepa jest na wiele wad zakonów, powstała bowiem z poczucia winy faceta, co rozwalił opactwo i spalił nieco ksiąg razem z niemeickimi nazistami, co się tam bronili przed Kanadyjczykami, Brytyjczykami i przed niedźwiedziem Wojtkiem. Książkę pilota bombowca B-17 „Kantyczka dla Leibnitza” na pewno czytali i Ridley Scott, i Guzikowski. Podobnie filmów o robotach i dzieciach było więcej nawet, niż wszystkich części „Terminatora”. Co nie jest problemem. Nie brak oryginalności niszczy ten serial, lecz brak fabuły. Co z tego, że matka i ojciec się kochają, i zdradzają, jak poza tym niewiele się dzieje?

Momentami było przecież pięknie. Dwa roboty rozmawiają i mówią: w końcu my nie jesteśmy ludźmi – szczęście jest dla nas niemożliwe! Celny cios, zwłaszcza tej jesieni! Albo taki moment. Mitraici przymuszają chłopca do chrztu. Sam chrzest przypomina namaszczenie olejkiem radości, jakie się kiedyś robiło podczas koncertu chwały w Lublinie na Bożym Ciele. Słowem, umiarkowanie ciekawy. Ale chłopiec nie mówi podczas tego chrztu słów, które trzeba powiedzieć. Rozzłoszczeni mitraici karcą go. Casian, tak ma na imię chłopiec, kuli się więc sam na dnie kamiennej wieży, a nad nim wisi tusza zabitego stworzenia. Krew kapie na chłopca. Kto nie spał na wykładach z teologii, a czytał na nich po kryjomu książki o Mitrze, ten wie, że chrzest faktycznych mitraitów, czyli religii, z którą najdłużej męczyło się antyczne chrześcijaństwo, podobnie wyglądał. Zabijali byka nad kratą, pod którą stałeś w miejscu przypominającym kanał w warsztacie samochodowym. Symboli religijnych w „Wychowanych przez wilki jest więcej. Miło na to patrzeć. A przecież przy ostatnim odcinku patrzeć nie mogłem. Od nędzy fabularnej bolały zęby. 

Warto tu wtrącić uwagę, że religia, która podbiła świat, nie jest przecież szczególnie mądra. Skoro chrzcicie dzieci, po co uzależniacie chrzest od wypowiedzenia przez nie słów? Kościół od wieków chrzci dzieci nie pytając je o zdanie, a gdyby było duże i się wyrywało ( w Polsce dość częsta okoliczność chrztów przed I Komunią czyni taki scenariusz prawdopodobnym) to wystarczy je polać, powiedzieć słowa i czy chce, czy nie chce – jest ochrzczone. W toku serialu zresztą widać, że mitraici co rusz potykają się o własne nogi. Gdyby zamiast nich na Keplerze-22 wylądował lubelski pleban z gospodynią, wikarymi i siostrami, to po pół roku byłyby ładna plebania, utwardzony parking, kontener na makulaturę i kościół by się budował. 

Wielką zaletą „Wychowanych przez Wilki” jest prędkość rozpadu. „Gra o Tron” zepsuła się zupełnie dopiero w ostatnich sezonach. Przypominało to długie małżeństwo zakończone karczemną awanturą. „Wychowane przez wilki” natomiast rozpada się już w połowie pierwszego sezonu, a finałowy odcinek przypomniał mi o pogrzebie pewnego samobójcy, na którym trąbkę odegrano z komórki, a przy wyjściu ze cmentarza grabarz rozdawał cukierki, by poprawić nastrój żałobnikom. Po podobnym w klimacie ostatnim odcinku kolejny sezon przestał dla mnie mieć znaczenie. Ale ten pierwszy jakieś (małe) jednak ma! Są w nim sceny piękne. Na przykład, gdy matka – androidka nie może przekonać dziewczynki, że jej na niej zależy, że żywi do niej miłość, zaczyna udawać bezdusznego, ślepego na miłość androida. To udawanie szczersze jest od szczerości. Przekorna dziewczyna szybko pęka. Seksualnego zespolenia programów komuterowych na rzymskiej mozaice też jeszcze nie grali. Ale to są tylko pojedyncze sceny, tylko momenty. Przez większość czasu nie dzieje się nic ciekawego. 

Jeśli już coś się dzieje, to dzieje się za szybko. Weźmy osunięcie się w szaleństwo. Weźmy człowieka, który nie jest sobą, a który chce być królem na bezludnej planecie i jeszcze znalazł nie tego boga, co trzeba. Dobrze, ciekawe. Ale Osunięcie się w szaleństwo powinno być powolne, by robiło wrażenie. Marcus, szalony król Keplera-22 ma za mało walki wewnętrznej. Serial robi te rzeczy zbyt szybko. Tak to kręcili, bo lekceważyli ludzi. Skupienie na symbolach, mitycznych nawiązanach i sekretnych wizytach obcych w przeszłości obróciło twórców w męskich siedmiolatków z milionowym budżetem.

Nie pomogło dzieciom wychowanym przez wilki, że nie miały smartfonów. Nie pomogło im wesołe otoczenie – androidy w strojach rodem z pierwszych filmów science fiction, ani mitraici, za każdym razem wyglądający jak początek nowego skeczu Monthy Pythona. Dzieci to zresztą wielki zmarnowany potencjał „Wychowanych przez Wilki”.

Dzieci to żywioł. Żywioł straszliwy. To dopiero wilki! wołają ci, których pożerają właśnie cudze dzieci w szkole lub własne w domu. Dzieci to żywioł przy którym bledną kosmici, sztuczne inteligencje, latające węże, wojny ateistów z mitraitami, czarne protony i cała reszta. Myślałem, że taki właśnie będzie ten serial. Że Ridley Scott czuwa. Że to dojrzały filmowiec, rozumie, co to dzieci i przestraszy nas dziećmi. No i ludźmi. Tym co dzieci robią z ludźmi, a ludzie z dziećmi, a także tym, w jaki sposób dzieci są ludźmi, a ludzie – dziećmi. Nic więcej nie trzeba, by serial oglądali potem – kto?  Ludzie i dzieci. Tymczasem Kepler-22 to pusty i nudny plac zabaw, a kto by wierzył, że warto chociaż dla efektów, niech sobie oszczędzi szoku i zacznie od ostatniego odcinka. Ma tam drugie życie słynny, wiedźmiński smok.