Przyśniła mi się nastepująca książka.
Pisarz, który osiągnął wielki sukces, postanowił zagrać na nosie sobie, rodzinie i przyjaciołom, i opisać w powieści swoje życie w odbiciu lustrzanym.
Gdzie u niego sukces, w książce klęska, gdzie tu światło, tam cień.
Pisze więc, a w trakcie pracy sytuacja się zmienia.
Postanowił wpuścić promyk światła niedojdzie, którą opisuje, a popsuło mu się coś w realnym życiu. Potem jest coraz gorzej, aż po chorobę dziecka, rozwód, etc.
W powieści zaś też nie dzieje się zupełnie dobrze, nie aż tak, jakby chciał. By uczynić książkę wiarygodną, pisarz musi obmyślać sposoby rozwiązania problemów swojego alter ego. To przynosi pewien ład. Na końcu domyślamy się, że z książką było odwrotnie.
Zaczęła jako fantazja idealnego życia, którą człowiek porzucił w miarę radzenia sobie z problemami. Byłaby to więc umiarkowanie optymistyczna opowieść o dorastaniu.
Książka przyśniła mi się z tytułem „Tohu” i okładką w stylu abstrakcyjnych obrazów z białymi, czarnymi i czerwonymi figurami i liniami.
Tytuł to chyba hebrajskie słowo „tohu”, które wraz z „wohu” robi „tohuwawohu”. Mimo zbieżności fonetycznej, nie jest to hebrajska odpowiedź na „puchu w uchu” Kubusia Puchatka. Tohuwawohu pochodzi z księgi Rodzaju i opisuje pierwotny stan ziemi – bezład i pustkowie. Jest to więc stan lubelskich trawników w styczniu oraz mojego zlewu.
Ciekawe, czy kiedyś już ktoś coś podobnego napisał?
Wadą opowieści wydaje się to, że idea jest skomplikowana, trudna do streszczenia w jednym zdaniu.
Sen taki, jak wyżej, nie potrzebuje Freuda, by uznać go za autoterapię, jaką robi sobie mój umysł.