Midsommar, w jasny dzień [Recenzja]

Midsommar to film o rytuale i dlatego dusza ma radowała się podczas seansu niby bocian, co znalazł na łące króliczka i połknął go, w jasny dzień. Połknąłem ten szwedzki stół w całości, ze wszystkimi jego symbolicznymi kopytami i mam niewiele uwag, a wiele miłości. Midsommar lubię, lubię Midsommar, pomimo, że ze strachu programowo unikam horrorów.

Midsommar przeniósł mnie do czasów, gdy nie byłem księdzem i pilnie uczyłem się do matury w Liceum na Czwartku. By uratować mnie od przeuczenia, przyjaciele rzucili hasło Gardzienice. Poszedłem na koncert greckich misteriów i otwarł się cały kosmos muzyki z krwi i z kości, i z oddechu. Katharsis! Oczyszczenie! Od tamtego wieczoru drżę na słowo rytuał.

Zadrżałem, oj zadrżałem też wczoraj, gdy w Centrum Kultury, bez jednej reklamy, czas zastygł, stanął słoneczny zegar, zaczął się Midsommar.

Skąd tytuł? Midsommar to święto przesilenia, tańce wkoło słupa, konkursy dla dzieci, dorośli coś tam pod chmurką piją, jak Szwecja długa i szeroka. W filmie sugestia, że daleko na północy, tam, gdzie walczyli niedawno z żywiołem polscy strażacy, obchodzi się to święto na bogato, niczym odpust na Jasnej Górze, z tym, że krew tam nie tylko Pan Jezus przelewa. Ten film to horror, mamy amerykańskich turystów, mamy dziwaczną sektę, jest to wszystko w zwiastunie, więc wydawało mi się, że wszystko jasne i raczej mnie nie wezmą z zaskoczenia. A jednak.

Przez pierwsze pół godziny nie dotykałem fotela. Ariz Aster czarował kinem niczym dawni Mistrzowie. Potem co prawda odstawił mnie na ziemię, ale strumień mojej świadomości z tego seansu, mimo wielokrotnej dokładnej analizy, nie zdradził ani cienia myśli „jak długo jeszcze?”. Midsommar uniknął zanieczyszczenia nudą.

Za to odstawienie jednak nie będę chwalił Astera aż pod niebiosa, na co początkowo się zanosiło. To dzieło wybitne, ale nie genialne.

Wybitne dlatego, że mówi o pewnej generacji i o fascynacji, którą ona żywi. Dzielę ją z Asterem. Na mej półce w seminarium duchownym płyta z misteriami greckimi graniczyła z mszałem trydenckim i książkami Girarda, a nawet z „Mitologią Chrześcijańską”, gdzie, o ile pamiętam, wspomniana jest dobra połowa rytuałów jakie oglądamy pod niezachodzącym słońcem w Midsommar. Dlatego film spodoba się ludziom słuchającym Dead Can Dance, potrafiącym odpowiedzieć księdzu na „Introibo ad altare Dei”, puszczającym wianki na Jana czy po kryjomu żłobiącym runy w kamieniu z pomnikiem papieża Polaka.

Ludzie, którzy zrobili ten film, kochają rytuał z całego serca, z całej duszy i ze wszystkich sił. Największym aktorem tego filmu jest właśnie pogańska liturgia. Ludzie to tylko i aż żywioł, któremu symbole i zwyczaje nadają kształt. Człowiek to rozsypany alfabet, a zielonym A narodzin i szarym Z śmierci, a dopiero tradycja pochyla się nad tobą i układa to, co pomiędzy, w słowa.

Władza symboli nad nami jest tu pokazana tak, jak pokazano nieokiełznanie przyrody w Parku Jurajskim. Leje się krew i chrupią kości. Nie ma żartów z rytuału, jak nie ma żartów z rzeki, z wyprawy w góry, czy ze skoku ze skały, czy z religii właśnie.

Nie uważam przy tym, by konkretna symbolika miała większe znaczenie, choć odkrywanie smaczków i nawiązań, wszystkich tych rymów, zapowiedzi losu bohaterów może być jakoś tam smaczne.

Szczęściem, reżyser ma na tyle rozumu, by nie czynić tej gry istotą.

Piszą w recenzjach, że to film troche o rytuale, o religii, o kinie, o kulturze, słowem, o wszystkim i jeszcze trochę. Pewnie, że można go tak interpretować, by wypłynęła zeń nauka dla organizatorów wakacyjnych Oaz czy wyjazdów KSMu. Ale mam ochotę powiedzieć e, tam, takim interpretacjom. E tam, może i jest o wszystkim, ale kocham go za to, że jest o harcach na powietrzu, o obrzędach, o liturgii, o ruszaniu się, o tańcu, o starym, a przepotężnym dziadku wszelkich sztuk, w tym kina – o rytuale.

Co prócz rytuału decyduje o wybitności Midsommar? Brak moralizowania.

Znam ludzi, którzy po powrocie z Midsommar napiszą, że to przestroga przed manipulacją. Oczywiście, gdyby Aster chciał robić taki skecz ostrzegający młodzież przed sektą, film można by sobie odpuścić. Starczy nam propagandy i pedagogiki. Aster rozumie także to, dlatego od początku stawia nas oko w oko z grozą istnienia, ze śmiercią i pokazuje nam, jak trudno oceniać rzeczy z Jej perspektywy, tej Księżniczki, na której pocałunek z drżeniem czekamy.

Teraz trochę ponarzekam, żeby reżyser wiedział, jakiego błędu uniknąć i następnym razem nie odstawił mnie na ziemię, lecz wypuścił w momencie wysokiego pędu w kierunku księżyca, by spełniły się proroctwa, że księża na księżyc, i bym obwołać mógł go Mistrzem kina, i by Pan Twardowski miał z kim zagrać w karty.

Poniżej stężenie spojlerów gwałtownie wzrasta, więc nie czytaj, jak lubisz zaskoczenie totalne.

Co mi w filmie przeszkadzało, to idealność wioski. Tylko, że tak patrzy właśnie oczadzany sektą, więc niech będzie. Problemem jest przesyt wizualny i fabularny, więcej trzeba było oddać wyobraźni i myśleniu, niewykluczone, że ktoś tam szeptał, żeby upraszczać, żeby się sprzedało dostatecznie szeroko. Szkoda jednak, że po seansie wiemy, co trzymali w każdej jednej stodole.

Przeszkadzał mi brak ciekawych postaci, a także to, że to, co się dzieje z ciekawymi, nie oszałamia. Jest ważna postać kobieca, której droga duchowa niebezpiecznie przypomina drogę nastolatki na letnim obozie, zamiast, jak powinno być, bogini, która musi przemierzyć piekła, czyśćce, by przez niebo wrócić na ziemię.

Ale prawdziwy problem to miałkość mężczyzn. Chłopy w tym filmie to dudki, nie ma w nich iskry Bożej, szukają łatwizny, nie doceniają daru, jakim jest kobieta, ani jakimi sami są i być mogą. Idą na rzeź z tępotą, która oburzyłaby dowolnego męża owcy. To gorzej, niż barany, to karykatury naukowców, pseudo-antropolodzy, ikony zmierzchu cywilizacji Zachodniej. Ja w ten zmierzch osobiście nie wierzę, ale tu jest on mocno zasugerowany.

Gdyby w Midsommar rytuały miały godnego przeciwnika! Ach,obejrzałbym taki film, gdzie księżniczka nie musiałaby się u boku smoka cieszyć z kompromitacji barana, ale siedziała u boku zachodniego samca w jego zbroi sceptycyzmu i chrupała grilla z gadziny. Ale to nie ten film. Tu faceci są bez charakteru, bez niczego, jak w końcu nasikał na święcone, to tylko przez pomyłkę i zaraz przeprosił, czy mu to wiele dało, to przepraszam po obsikaniu, w przemocowej pogańskiej sekcie, tego nie zdradzę, bo to spojler. Zresztą, chyba cały powyższy wywód o facetach nieco zdradza fabułę.

Do samego końca, przyznam się, oczekiwałem buntu przeciw masznom rytuału. A tu buntu nie było, co nie jest zupełnie nierealistyczne, skądinąd. Nieraz całymi stuleciami go nie ma, Eleusis, tyle innych plemion, wspólnot, robiło przez niepojęte odcinki czasu rzeczy podobne, jak te, które straszą w Midsommar. Ale w naszym świecie bunt w końcu przyszedł i wygrał. Jak to się stało?

Girard mówi o krzyżu, który pokazał, że ofiara czuje i jest nie tylko nakładką na ołtarz, ale żywą istotą, która krzyczy przy zarzynaniu.

Podobało mi się jeszcze, jak sekciarze kłamią w tym filmie. Oraz jak śmieszna jest ich teologia. Teologia ta ma zresztą niewiele miejsca, jest wrecz umowna, cel rytów to zlanie z wszechświatem, słowem, rytuał bierze tu wszystko.

Na koniec, co stwierdzam z pewnym zawodem, nie poczułem takiego katharsis, takiego oczyszczenia, jak po tamtym spiewie z Gardzienic.

Ale to nie może być zarzut dla Midsommar, w końcu to film, a nie krwisty rytuał.