W Wenezueli na Boże Ciało ludzie przebierają się za diabły.Rogaci tańczą na ulicach. Dzwonią, machają ogonami, kopytami kreślą znak krzyża. Do kościoła, skąd wychodzi właśnie procesja z Panem Bogiem pod złotym baldachimem, którego, gdy tylko spotkają, lecą na twarze przed Nim, przed Najświętszym Sakramentem, potem dalej tańczą, klękają i kłaniają się, i poprzedzają korowód, jak u nas pierwszokomunijne dziewczynki. Głośne to i dzikie, niepokojące, ale proboszcz tolerował to całe wieki zanim diabły uzyskały certyfikat UNESCO.
Tak tam było od zawsze, to jest odkąd skrzydlate galeony ucałowały zielone usta Orinoko i wysadziły brodatych Hiszpanów, którzy na Karaibach usłyszeli o El Dorado i nabrali ochoty na zwiedzanie. Wieźli ze sobą pchły, armaty, wódę i kotłującą się czerwień diabelskich przebrań, tak inną od naszych białych sukienek, miotających kwiatki i żuczki na stopiony asfalt.
Ktoś powie, że to indianie. Że folklor. Że dzika wiara tak się miesza ze stateczną wiarą Starego Świata. Ale Europa nie zawsze była taka stateczna.
Całkiem szeroko żyła Europa młodziutka, zwłaszcza nad Morzem Śródziemnym, miewała sukienki kolorowe i nie potrzebowała rytmu tamtamów, sama potrafiła tańczyć.
Z Wenezueli nad Morze Śródziemne droga wiedzie nieco okrężna, przez bibliotekę seminaryjną w Lublinie. Najbardziej zakurzone miejsce świata. Mam nadzieję, że siostra tamtejsza tego nie przeczyta, to też może nie jej wina, trzeba by dziesięciu legionów niebieskich, po dziesięć tysięcy aniołów każdy, by sobie każdy pióra z ogonka powyrywał i zrobił miotełkę, by pył z zgarnąć z tych książek, co tam spokojnie chrapią. Tego im zazdrościć, że w chłodzie siedzą i rzadko w dłonie spocone trafiają. A czego tam nie ma! Lenin cały, Tomasz cały, nawet malarza książka o walce, a także zapiski różne ciekawe i sto trzydzieści trzy stare mszały. Jedenaście lat temu łażę leniwie między tymi regałami. Miałem ustawiać, wiem, ale tylko łażę, powoli sumienie wyrzutem wzbiera, ale idzie jeszcze wytrzymać. Szanuję swą posługę bibliotekarza, zresztą, zaraz wrócę do ustawiania, ale jeszcze zajrzę do pierwszej z brzegu, losowo wybranej, numer karty 31105. Otwieram na stronie 109, albo 113, nie pamietam, a tam procesja.
Ulicą nadmorskiego miasta ciągną ludzie i bogowie, wspaniały korowód. Są figury kolorowe, są kwiaty rzucane, są śpiewy podniosłe, leją się łzy pogańskiego wzruszenia. Tymczasem po bokach ulicy stoi Kościół. Kobieta zasłania synkowi oczy, a starzec, co go przypalano po bokach, którego bratem poganie rudę kopali, niczym sowieci, pluje bogom pod nogi i psalm szepce. Teraz cesarz taki nastał, że już się nie boi. Ktoś wybucha śmiechem na tych wystrojonych bogów, których trzeba nosić, a za nim wybucha reszta ochrzczonych.
Jeden tylko młody diakon nie kpi i patrzy z pewnym namysłem. Jest trzysta kilkanaście lat od Zesłania Ducha Świętego, a z każdym rokiem ten namysł będzie się pogłębiał. Synowie tego diakona, nie tylko duchowi (były to czasy przed wynalezieniem celibatu) zostaną praktycznymi ojcami Kościoła, choć imion ich nigdy nie poznamy. Odejdą po swą Nagrodę skromnie, inaczej niż Cyprian czy Augustyn, owi giganci, codziennie pięć razy wywoływani do tablicy w każdym seminarium. Trudno znaleźć w ich księgach choćby najlżejszego ukłonu w stronę pogaństwa.
Tymczasem teologia sobie, a życie sobie.
Podczas, gdy uczony biskup wykuwał niezłomne traktaty, to zwykły ksiądz, o ile żył w swoim naturalnym środowisku, z ludźmi, przeprowadzał po cichu największy dialog międzyreligijny w dziejach. Zrobił to tak, że nikt nie zauważył, jak do dziś robi, gdy chce zamalować coś, na co by się konserwator oburzył, gdy przewiesza obraz odwieczny, albo gdy dyskretnie auto zmienia. Oczywiście, zawsze ktoś zauważy, ba w końcu wie cała parafia, ale ludzie potrafią u nas docenić samo staranie o dyskrecję.
Tak to dyskretnie procesja z ulic Cesarstwa wyruszyła do Rzymskiego Kościoła i po dziś dzień idzie.
W dni krzyżowe, czyli w to, co było dziadkiem i babcią poświęcenia pól, noszono swego czasu smoka, a może jeszcze się gdzieś nosi, w wiosce jakiejś w Bretanii lub Owernii, albo w Galicji, a może we Włoszech, jak pisał Herling-Grudziński, czczą santo Draco. Tak tu zgaduję, wymieniając Europę, a pewnie gdzieś pod Chełmem właśnie zęby mu ładnie bielą, skrzydła odnawiają, tabliczkę złotą na szyi wieszają, kto z hojnych parafian smokowi renowację zafundował.
Smok procesyjny, jak i diabły tańczące w Caracas to średniowiecze. To gorliwa i świeżo nawrócona Europa, w całym jej kolorowym majestacie, zdolna rzucić wszystkie pieniądze na tacę przeznaczoną na budowę katedr, a życie na szalę zakonu lub krucjaty, a przecież rzucając się w ramiona Kościoła, ma we włosach kwiaty, z których wieczorem zrobi wianek i rzuci go w prądy odwiecznej rzeki, która poniesie je do morza tak, jak co roku, odkąd ustąpiły lodowce, jeszcze za tamtego ocieplenia klimatu.
Wątpiący powinni spojrzeć na fasady katedr, to nie są aniołki tłuste barokowe sarmackie. To nie one z kamieni gotyckich zęby na nas szczerzą!
Nie mogę się oderwać od myśli o poświęceniu pól. Zieleń, spokój, złoto na zachodzie po chmurach rozlane, sobotni wieczór, idę z ludźmi, śpiewamy litanię i chmura nadchodzi, wymodlona chyba przez wszystkie okoliczne truskawki, ogórki i wróble szkieletowe, a my na tę chmurę tłustą od wody dalej idziemy z krzyżem i śpiewem, no i uciekła nam, zostawiła nas samych z suszą. W powietrzu czuję nutę zawodu. Nic im nie mogłem dać, poza słowem. Ogłaszam więc głosem pewnym jak Innocentego III, co strącał władców z tronu, że za owoce modlitwy w tym przypadku nie odpowiadam ani ja, jako Wikary, ani wy nie odpowiadacie, moi drodzy, ale pójdźcie do księdza proboszcza, jego rozliczyć, na co się śmieją, i zapominają o granatowej chmurze, co nas o dwadzieścia kilometrów minęła, niosąc ciepły swój majowy deszcz aż hen na Lubartów.
Poświęcenie pól. W ciepłym okresie, gdy ksiądz nie chce dłużej siedzieć na spotkaniu, to mówi, przepraszam, ale mam poświecenie pól, czasem na pół się śmiejąc, a czasem faktycznie ma, otóż wlaśnie w średniowieczu takie poświęcenia zwano dniami krzyżowymi i w procesjach smoki niesiono, a, sorry, to już akurat pisałem. Lecz hipnotyzują mnie te smoki. Musiały być podobne te procesje do tego, co znamy dziś z ludowej kolędy, był pewnie i turoń rogaty, i ludzie ukwieceni, bo gdy się czyta synody średniowieczne, to ma się wrażenie, że to jakiś biskup w Kalifornii z lat sześćdziesiątych dyscyplinuje księdza, że lata po mieście jak statysta musicalu, z kwiatami we włosach, bo grzmieli biskupi, że kapłanom nie wypada chodzić z zielenią, niby jakimś dionizosom.
O tym były w XV wieku listy, konferencje prasowe zwoływane, specjalne komisje powoływane, by walczyć z tym wieńcem nad sutanną niesionym, a więc pogodniejsze niż dziś były wówczas tematy, sporo pogodniejsze.
Gdy Polska brała ślub z Litwą, Jagiełło miał oglądać w kościele w Poznaniu, czytam u Cata Mackiewicza, jak kukła smoka strącana jest spod samego sklepienia na posadzkę, a figurka Pana Jezusa idzie do góry, co miała opatrzeć komentarzem, zapalcie jednemu świeczkę, a drugiemu ogarek. Mackiwiecz mówi, że to zmyślone, ale ja uważam, że mogło tak być, tylko nie dlatego, żeby Król Jagiełło służył smokowi, ale raczej dlatego, że był intelignentny i może chciałł ironią ukłuć nieco katolików. A więc jest jednak miejsce dla diabła w waszym kosciele, tak?
Prawda, czuć jakiś niepokój, gdy się patrzy na diabły wenezuelskie, ale nie mam serca tego zupełnie potępic. Diabły te, jakby nie było, szanują moc Przenajświętszej Hostii bardziej niż ci z ochrzczonych, którzy będą ciekawie spogladać na procesje z ogródków piwnych.
Powiem jeszcze, jak się one tam w Wenezueli znalazły, dlaczego ich już nie chciano w Europie i co sprawiło, że się tam ostały.
Po średniowieczu, z różnych powodów, ludzie zaczęli cenić przykręcanie śrubki w sprawach religii. Stąd reformacja, inkwizycja, palenie inteligentnych kobiet na stosach, stąd wielki wstyd. Przez całe średniowiecze tańczyły diabły w Hiszpanii, jak za czasów Rzymian, lecz po odkryciu Ameryki klimat się zmienił w Europie, ludzie bardzo spoważnieli, aż po śmiertelną powagę Torqemady. Nowożytność z jej potężnym państwem i uregulowanym Kościołem krwawy miała poród. Nic dziwnego, że procesje tańczące przeskoczyły Atlantyk, tam było lżej ludziom z różnych powodów niedostosowanych.
Czuję, co oni czuli, gdy próbowali wskrzeszać swoje drogi w Nowym Świecie. Sam byłem prześladowany, choć miękko, za tradycjonalizm.
Być może dobrze, że dziś już nie jest dziko, że wszystko jest poprawne. Warto jednak pamiętać, co jest na końcu tej drogi do czystego chrześcijaństwa, do kultury racjonalnej. Oto mamy kościół bez obrazów, mamy w nim smutnych panów ubranych na czarno, zaraz będą sądzić kobiety z Salem, albo mamy mnicha ponurego, który wydaje świeckiemu ramieniu jakąś Bogu ducha winną zielarkę. Mencken nie mógł darować amerykańskim protestantom ich pustyń intelektualnych i estetycznych, drażnił ich docenianiem katolickiego rozmachu i żywiołu.
Czuję dobrze, o co mu w tym momencie chodziło.
Ktoś może tu pdonieść sprawę, że Wenezuela niemal się rozpadła teraz, że bieda z nędzą i czy nie jest to kara za te diabły przypadkiem. Nie zganiajmy jednak na złe duchy to, co wystarczająco da się wytłumaczyć ludzką głupotą. To zwykły realny socjalizm, z odcieniem narodowym, jedna z tych rzeczy, jakie ludzie ludziom potrafią zrobić.
Jeszcze powiem, jak się ostały. Otóż niejeden miał ochotę pozamiatać pleban, niejeden. Większość odpuszczała na etapie kalkulacji, że ludzie by się zbiesili, którym zabroniono się przebierać, a nie ma nic bardziej wrażliwego niż uczucia religijne, o czym musi wiedzieć każdy, kto bierze się za fach księdza. Tym bardziej, że ludzie poprzebierani też przysięgali Panu Bogu różne rzeczy, no i koili się jednak przed majestatem monstrancji. Ale przecież musiał się trafić taki, co, jak to mówią, z ludźmi się nie liczył i nawet Boga bał się umiarkowanie, jeśli czuł po swojej stronie powagę prawa. A ono wobec diabłów jest nieubłagane.
Dlaczego więc on zawahał się, dlaczego odłożył klucz i nie dokręcił tej śruby?
Wieczór Bożego Ciała w niepojętym upale Caracas. Pleban wraca zmarnowany na swą duszną plebanię. Serce ma jak wiadro ołowiu. Obmyśla z tego ciężaru, co w przyszłym roku zrobi, żeby na zawsze skończyć z procesją diabłów. Żeby choć tu zapanował porządek, na tym małym wycinku, skoro świat skazany jest najwyraźniej, jak las tropikalny, na wiekuisty chaos.
W tym momencie przebrany za diabła parafianin mija go po drodze, kłania się i mówi: dobranoc.
Ksiądz staje jak wryty, nagle odkrył, że mieszka w starym, kościelnym przysłowiu, że opisuje ono ze szczegółami jego życie. Przed oczami ma twarz przełożonego, co go wysyłał zatroskany i obiecywał, że to będzie dobrze, bardzo dobrze, że Caracas otwiera jeszcze szerzej drzwi, że pozwoli mu skrzydła rozłożyć, aż do mitry wzlecieć.
Namiętność dla porządku znika gdzieś nagle w zielonym mroku.
Ksiądz macha ręką na diabła. Obiecuje sobie tylko, że jutro nie wstanie, aż na Anioł Pański, a może dopiero na procesję Oktawy.