Kazanie wielkanocne

Po alleluja, jak zawsze w wielką niedzielę, wysypały się z Ewangelii ranek, i aniołowie, i niewiasty, i wonne maści, i odwalony kamień. Potem jeszcze całus spadł na księgę i rozpoczęło się kazanie.

W tym roku, postanowił sobie, będzie najkrótsze, a mocne.

Nawet wypici po czuwaniu strażacy popamiętają je dobrze.

Chrystus zmartwychwstał, a was to nic nie obchodzi!

Po czym usiadł w ciszy. I tak kilka razy, przez kolejne msze Wielkiej Niedzieli.

Aż pod wieczór, gdy pocałował księgę i miał ostatni raz wyrzucić z siebie to nic nie obchodzi, rozległ się śmiech głośniejszy, niż dzwon. Ksiądz zobaczył jego trzyletnie źródło w drugiej ławce, jak bawi się w chowanego i śmieje się, wychylając głowę zza ramienia taty.

Naraz wszystko znieruchomiało w złotym świetle piątej godziny.

Czas zastygł, tylko ptakom w drzewach wolno było śpiewać, a z chóru na ołtarz boczny cicho sfrunął anioł. Do ambony podszedł Baranek, ujął w dłonie zmęczoną, kapłańską głowę i pocałował w czoło.

Gdy czas znów ruszył, a ludzie usiedli, zaskoczony ksiądz usłyszał, jak mówi, że maluchowi z drugiej ławki udało się streścić całe zmartwychwstanie i jeszcze całkiem nieźle naświetlić Tajemnicę Trójcy Świętej, i to bez użycia choć jednego słowa!