Zyta Rudzka, Krótka Wymiana Ognia [długa recenzja]

Opierałem się jak mogłem, jak się godzi komuś o mojej pozycji opierać się jaskrawej sukience. Nie wiem, czy jeszcze opierałem się, czy już nie, gdy pociągnęła mnie za sobą, a tkanina na niej śmiała się głośniej niż żółć i groźniej niż czerwień.

Z tramwaju żądzy wysiedliśmy na moment przed zezłomowaniem.

Gonili nas potem po ulicach wybrukowanych dobrymi intencjami.

Kto? No, jak to, dobrzy ludzie!

Uciekaliśmy przez francuskie opactwo, minęliśmy tam zadumanego Józefa, co mnie niewąsko zdziwiło.

Biegliśmy przez psalmy i przez świecące pustką spotkania autorskie.

Na koniec wpadliśmy w nigdy niezagojoną ranę wojny.

I biegliśmy w sumie o jeden rozdział za długo, bo lód się pod nami, nieszczęśliwie, nie załamał.

Nie była przy kości ta literatura, ale nie powiem – porwała. Coś w niej było, coś jest. Nawet, gdy długo trzeba precyzować co, to samo to już świadczy o książce. „Krótka wymiana” jest denerwująca, nieoczekiwana, przewidywalna, wulgarna, lecz intrygująca. Narzuca się okładką, ale bez obawy, nie zamierza się nikomu podlizywać.

Będzie to więc recenzja o książce i o jej odbiorze, o zaułkach sieci i niesieci, gdzie mnie zawiodła.

Najpierw tramwaj.

„Krótka wymiana” porusza temat życia seksualnego w podeszłym wieku. Część czytelników uznała to za przekroczenie tabu, dzięki czemu wiem, że takie tabu istnieje. Pamietam, że każdy wykładowca wyższego seminarium lubelskiego co najmniej raz podkreślił, że co do pożądliwości, to można ostrożnie założyć, że ustaje u stulatka tydzień po pogrzebie. Ten temat to ludzka rzecz i cała reszta książki też jest ludzka, pokazuje ludzi, jakimi są, nie jakimi chcielibyśmy ich mieć. Dlatego może drażnić ludzi. I drażni.

Pobiegnijmy chwilę tą dobrze wybrukowaną ulicą.

Bohaterka Zyty Rudzkiej, o rysach jej alter ego, pogardliwie wyraża się o mężczyznach. Tytułowa „Krótka wymiana ognia” to serie, jakie posyła w kierunku tego czy innego misia zdaniami rwanymi jak szczaw do zupy. Przyznam, że może to razić i rzeczywiście razi.

Nie dziwi mnie, jak ktoś nie chce dalej czytać, ale zdumiewa, że ktoś protestuje.

Na portalu, który nazywa się, nie bez ironii, Kultura Liberalna, poraziło to tak mocno, że recenzentka wzywa do napiętnowania przemocy wobec mężczyzn emanującej z „Krótkiej wymiany”. Nie to, że chciałbym stanąć między tłumem porwanym paniką moralną, a jego szczytnym celem. Wystarczy mi uwag życzliwych, że zbyt ostro wyrażałem się o stosiku książek fundacji „SMS do nieba”. Chcę tylko przypomnieć zwolennikom prawomyślności, z której by nie byli opcji, że trzeba wybrać między cenzurą, a literaturą, bo mieć obu tych rzeczy nie sposób, ani w głowie, ani w sercu, ani na półce.

Na stosiku musiał by spłonąć nie tylko „Karzeł” Lagerkvista, „Trylogia”, „Baśnie Andersena” czy rzecz tak popularna jak „Gra o Tron”, lecz także i przede wszystkim, największa poezja w całym znanym Wszechświecie – Biblia.

Tutaj lądujemy we francuskim opactwie, między mnichami śpiewającymi psalmy. Przysłuchuje im się człowiek znający łacinę, w której śpiewają, jak też osiem innych języków. Pasterz, filozof i teolog, mający w każdym z nich coś do powiedzenia. Słyszę go, jak się zachwyca na kazaniu, że mnisi nie modlili się psalmami złorzeczącymi. Że ocenzurowali swój psałterz.

Oto dowód wrażliwości mnichów! Zresztą, oni sami ocenzurowali swój stary, trydencki, natomiast zwykły już od ponad pół wieku różni się od tego, co go dla nas zredagował Pan Zastępów.

Nie ma więc całych 58, 83 i 109 i nieco straszniejszych wersetów z innych. Nie ma o rozbijaniu dzieci o skałę, o odziewaniu przekleństwem jak szatą, nie ma o tym, by Pan zapamiętał winę ojców i nie im przebaczył.

Mniejsza o żarty, że wikary nie ma teraz jak modlić się za swojego proboszcza.

Rzecz w tym, że musztrowanie „Krótkiej wymiany ognia” i radowanie się cenzurą psałterza są jednego ducha. Płyną z wiary, że malując na lustrze, którym jest tekst literacki, możemy przeprowadzać operację upiększającą ludzkiej duszy, która się w nim przegląda.

Dziwiło mnie zawsze, że temu złudzeniu może ulec człowiek miary wspomnianego pasterza. Nie wiem, czy aż tak nie ufał ludziom, czy przeciwnie, aż tak ufał, że dadzą się zmienić.

Bibliści mówią, że złorzeczenie w psalmach to głos ludzi skrzywdzonych.

Czy tak jest w „Krótkiej wymianie ognia”? Nie. Bohaterka złorzeczy ludziom przypadkowym. Mścić się nie tyle za krzywdę odludzką, ile za krzywdę kosmiczną – za starzenie. Nawet, gdybym sam był osiemdziesięcioletnią poetką, to bym się powstrzymał z sądem nad tym, jak druga przeżywa swoje powolne obumieranie.

Wiele w tej książce okrucieństwa, zwłaszcza wobec samej siebie, także nie zdziwię się, jeśli ktoś tego nie zdzierży i odłoży. Ale straci wtedy kilka momentów zdumiewającej czułości, jak ta wobec ewidentnego krzywdziciela. Zresztą książka jest zdumiewająco pamiętna i może się podobać, naprawdę, to, że jest pisana bez tezy, bez myśli o obozie ideowym, któremu się spodoba i który mógłby jej bronić.

Jednym zdaniem wspomnę o tym, że książka ta stanowi przestrogę, by nie zajmować się zawodowo literaturą. Bycie poetką, pisarzem to ludzka komedia.

Ale to, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to rola II wojny światowej w tym dziele. Rola przemożna, rzutująca na rodziny, matki, córki, na ludzi. Niczym fala uderzeniowa gigantycznego wybuchu, która ciągle idzie przez czas. To bardzo prawdziwe, w sensie duchowym całe te piekło to jak nowy wielki wybuch dla polskiej kultury. Jeszcze nic nie ostygło, rany są ciągle widoczne. A przy tym jest to wszytko uniwersalna, arcyludzka opowieść o niespełnieniu.

Kto przejdzie wszystkie próby, jakim autorka poddaje czytelników, nieomylnie rozpozna moment, w którym muzy, lub aniołowie, wyznaczyli tej książce koniec, tam, na rzece. Niestety, Zyta napisała jeszcze rozdział dalej, ale daruję to. Nie stworzyła arcydzieło, ale dzieło już tak i to dzieło – chwała Bogu! – zupełnie nie na zamówienie.