Gdy zamknąłem oczy, pojawiły się żurawie. Głośny klangor w głowie, wleciały lewym uchem, wyleciały prawym. Zaczęło się rozpylanie wiosny nad Lublinem. Nie mam pojęcia, czy latają w nocy. Czy były w tym czasie nad Świętym Duchem, czy wczoraj w nocy. Ich głos jest nieporównany, obojętnie z którego czasu. Może wspominałem jakieś, które już słyszałem, może wspominałem jakieś przyszłe.
W najstarszej świątyni świata nie wiadomo, co ludzie robili, poza tym, że starali się tańczyć jak żurawie.
Dnia po ich nocnym locie przypomniałem sobie o najstarszej świątyni, cztery razy starszej od Abrahama, bo znaleziono kamień, cztery razy starszy od tej świątyni.
Znaczy materia kamienia stara jak kosmos, tylko rysunek cztery razy starszy, zarys człowieka, co uczy się tańczyć, jak żurawie.
Przypięte do rąk skrzydła, patrzysz i wiesz, że z samolotami, lotniami, rakietami – to samooszukanie, w rodzaju tych, które nasz gatunek ceni najwyżej.
Bezmierne, żałosne, niemal doskonałe.
To ich locie, co się czasem przyśni, człowiek marzy naprawdę.
I tańcu jak one.
Jakby jeszcze przed świtem świata Pan zdecydował, że pierwsze objawienie będzie skrzydlate.
Czuję na sobie srogi wzrok mych profesorów, co żmudnie wystukali tyle stron o tym, że nie ma cienia dowodu na praobjawienie. Nie dostali żadnej książki, Adam i Ewa.
Ale może – wystarczały ptaki.
Mówi się o tych od tańca, że żurawie mieli za swych przodków, ale może widzieli w nich raczej mnie i Ciebie, swoje bardzo późne wnuki, odległe paciorki, których jaskrawych kolorów nie przypuszczali.
Może tak, jak z nieuświadomioną miłością do nas krzesali ogień i wygrzebywali korzenie, by nie urwać nici życia, tak też powoli, dostojnie, ruszali skrzydłami, i odchylali swe za krótkie szyje?
Kto to pojmie, o czym myśli człowiek, gdy tańczy modlitwę? Tak to cudnie niepojęte, jak klangor żurawi.
Ale jeśli żurawie istotnie mieli za czyściec, lub nawet za niebo, to widzę atrakcyjność tej eschatologii.
Jeśli już, to pewnie jedynie na początku rytuału. W miarę, jak podnosili skrzydła i przestępowali z nogi na nogę, coraz zgrabniej, odrywali się od myśli, i zostawali sami ze swym tu i teraz.
Mieli nadzieje, że jeśli dobrze zatańczą, dokladnie jak tak, jak trzeba, to uśmiechną się do nich żelazne prawa kosmosu i będą mogli w środku epoki kamienia wznieść się, nie czekając pięćdziesięciu tysiecy lat na to nasze mgnienie oka, w ciągu którego niemal w jednej chwili balon wzniósł się nad Wersalem, patyki i płótno podskoczyły na łące i wystartowało sto dwadzieścia metrów Saturna pięć wycelowane w pogodną twarz nocy. Ci ludzie, po których nie ocalała żadna pieśń, śmieją się z tego naszego latania. Albo niesiesz pod skrzydlami bomby dla miast, albo lecisz w sprawie służbowej, równie prozaicznej jak wygrzebywanie korzeni, albo spadasz w zwolnionym tempie, ani na chwilę nie tracąc tego przeczucia, którego nawet najgłupszy wrobel nie zna – że to udawanie.
Siedze teraz na ławce, patrzę na wiosnę i myślę o prawdziwym lataniu.
Poleciałbym nad miastem. Siadał na antenach.
Przelotem nad parkingiem Kurii, nad parkingami urzędów i komisariatów niczym bym się nie przejmował, tak, jak nieraz stwierdzam, patrząc na moje małe auto, że nie przejmują się ptaki.
Wleciałbym do katedry, dziwiąc się słowom księdza, opowiadającemu o organizacji rzymskich legionów.
Mógłbym się dziwić ludziom bez nieufności wobec własnego zdziwienia.
Mógłbym się dziwić nieniepokojony.
Mógłbym zaglądać ciekawsko do mieszkań, nie rozumiejąc żadnego z tych szaleństw, z jakich dwunogi składają codzienność.
Wpadłbym do bazyliki dominikanów, posłuchać, jak ludzie śpiewają. Pomyśleć, że jednak ludzie coś tam potrafią!
Istotnie siadłem na ławce na środku. Gdy kobieta skończyła śpiew w pustej przestrzeni, bałem sie, ze jak się odwrócę, to zobaczę za plecami nieskończoność.
Lecąc dalej, znalazłbym gdzieś dziesięć złoty, zamówił kawę na półmisku, bez cukru, oczywiście, wlazł w to i machał skrzydłami, próbując, czy kofeina tak samo jak sny sprzyja lataniu.