Gdy podczas seansu serialu o mafii po raz pierwszy liczba przekleństw przekroczyła czterdzieści na minutę, stanęli mi przed oczami, po kolei: Pani z Przedszkola, Mojżesz i Marek Hłasko. Ten ostatni zdołał mnie przekonać, że przesadzili.Ta wizja była pierwszą myślą, jaka zrodziła mi się przy badaniach nad „Ślepnąc od świateł”, dlatego pewnie zapomniałem ją włożyć do recenzji i teraz nadrabiam.
Gdy wygoniłem z mojego sklepiku pewnego drania kradnącego puste pudełko po zapałkach slangowym przedszkolnym ty głupku, kurde, Pani podeszła do pudełka po butach służącego mi za ladę i zapisała mi w pamięci te oto krótkie zdanie:
Piotrusiu, nie przeklinaj, tylko bandyci tak robią.
Potem już nikt z dorosłych, aż po doktorów habilitowanych Świętej Nauki, nie próbował mi tłumaczyć, dlaczego nie wolno przeklinać. Im starczyło nie, bo nie, bo to takie nasze tabu, co mi zawsze wydawało się uzasadnieniem z gatunku tych nieco pozbawionych uzasadnienia.
Ale pani z przedszkola, w swojej zielonej sukience i grubych oprawkach okularów, które dziś chyba znów są modne, powiedziała wszystko – język pięcioliterowych wyrazów na K zrodził się wśród ludzi stosujących przemoc i stosowanie tejże przemocy zapowiada i sugeruje.
Stąd zapotrzebowanie na przekleństwa w przedszkolu.
Stąd też wulgaryzmy są złe – po co ludzi straszyć i się popisywać, najczęściej o niebo na wyrost?
Tyle pani. Ale jej stanowisko nie wyklucza serialu o mafii. Pokazuje przemoc, jasne, to wręcz założenie tego dzieła, ale, jak sądzę, przemocy nie gloryfikuje.
Powiedzmy więc, że po tej linii przyczepić się nie da.
Mojżesz przyszedł mi do głowy jako symboliczny autor ksiąg natchnionych.
Jego Aaronem był tym razem pewien ksiądz z Przemyśla, kochający Stary Testament, klasyczną duchowość kapłańską i szybkie samochody. Na wykładzie lata temu udowadniał nam, żądnym wiedzy klerykom, że w Biblii zdarzają się przekleństwa i wulgaryzmy, bo gdy czytasz, że synowie Helego, to byli istni synowie Beliara, to oznacza, że synowie Helego byli synami takiej pani, co jest żoną psa, albo takiej pani, co jest żoną wszystkich, i choć to dobrze, że przekłady to ukryły przed wiernymi, to trzeba, żebyśmy jako słudzy Słowa to wiedzieli i rozumieli, że w języku ludzkim jest i na to miejsce.
Wszyscy po tym wykładzie brali pod uwagę, że na egzaminie może ewentualnie opisać taki kapłan klerycką głupotę takim realistycznym językiem Biblii.
Także i Mojżesz więc, wraz z Aaronem nie rzuci w tej materii na „Ślepnąc od świateł” przekleństwa.
Na koniec Marek Hłasko. Z nim sprawa najtrudniejsza.
Najpierw zapytał mnie, czy moi koledzy już mówią, że jako pisarz jestem skończony. Ja mu na to, że nie więcej, niż trzy osoby w ogóle wiedzą, że piszę i że nawet jeszcze się nie zacząłem. Hłasko nic nie powiedział, ale przeistoczył się we własne imię i nazwisko na książce pod tytułem „Piękni dwudziestoletni”.
Otóż jest jedno przekleństwo w tej książce. Gdy już pada, wiesz, jak bardzo jest trafione. Od razu czujesz, że gdyby było ich więcej, coś zniszczyłoby jakąś, bo ja wiem, niewidzialną harmonię?
To jest zresztą książka. Zaczynasz szukać wulgaryzmu, a gdzie nie popatrzysz, tam wciąga jak pięciolatek nuggetsy w McDonaldzie.
Bo może tak być, pewnie tak jest, że gangi polskie klną jeszcze mocniej, niż w „Ślepnąc od świateł”. Problem w tym, że dokument na temat ich życia byłby nie do oglądania. Sztuka musi wybrać i musi zrezygnować.
Możliwe, że twórcy powiedzieliby więcej o przemocy, oszczędniej używając jej dźwięków.
Zostawiam to tu jako inspirację na kolejny sezon.