O postanawianiu poprawy

Taka przypowieść. Przed obiema wojnami, w mieście zwanym Nowy Jork pewnien chłopak wyrobił sobie zły zwyczaj zarabiania na życie rozbojem. Na imię miał Patryk, był wielki i jadł za całe Irlandzkie opactwo. Na ulicach mawiano, że z jego potężnych dłoni dałoby się wyciosać dwa nagrobne krzyże. 

Patryk był jakby stworzony do napadów, jednak na jego karierze ciążył cień przeszłości. 

Patryk był niegdyś ministrantem. 

Ciągnęło go do słodkich pieśni, zapach kadzidła uwodził. Monstrancja świeciła mu jak słońce, a dzwonek na Mszę brzmiał mu jak proroctwo wiecznej, zieolniutkiej wiosny. 

Nie potrafił też przestać kochać swego świętego patrona. Inaczej niż kompanom, nie wystarczał mu obrazek w kieszeni i sentyment.

Co zaś dla jego fachu najgorsze, Patryk poszedł do więzienia już w wieku trzech lat, choć nie było to zwykłe więzienie. Zanim dodał choć jeden grzech do pierworodnego i to poszedł od razu na dożywocie, wzięła go w niewolę Najświętsza Panienka. To było tego pamiętnego dnia, gdy zmarła już mama pokazała mu na ołtarzu Najpiękniejszą z kobiet.

Bo co to by była za przypowieść, gdyby tego drania nie uratowała Maryja! 

Ale to nie od razu. Było bowiem tak, że Patryk przez sześć dni napadał, groził, szarpał, bił, wymuszał i grabił, a siódmego dnia po swej pracy pokutował. Ojciec O’Connor aż drżał w konfesjonale, gdy, jak co tydzień, drzwi się otwierały i zmęczona grzechem dusza, wśród łez lgnęła do miłosierdzia swego Boga. Wiadomo było, że to niedziela, bo Patryk bije się piersi, że aż huk idzie po katedrze. 

W Patryku stara bzdura sadystów, że mnie boli bardziej, nabrała niepokojącej konkretności.

Cóż z tego, gdy pokutował daremnie?

Nie skutkowały pokuty w starym stylu, jak stanie po pas w zimnej wodzie czy roztropny użytek z bicza. 

Nie pomagały nowenny pompejańskie.

Posty, tak spowiadanego jak spowiednika, pozostawały daremne. 

Zły nawyk szczerzył zębiska, wachlując się plikami łatwych banknotów.

Ojciec O’Connor sam był bliski zwątpienia. Pocieszało go tylko to, że przez wysłuchiwanie skrupulatnych zwierzeń Irlandczyka wie mniej więcej, których ulic nie odwiedzać po zmroku.

Pewnej niedzieli jednak miejsce O’Connora zajął w konfesjonale wiekowy mnich z Wyspy, który nigdy nie rozstawał się z różańcem.

Gdy Patryk odchodził od konfesjonału, był bliski załamania. Czy Pan Bóg odwrócił się od tego miasta zupełnie, że spowiednik mówi bandycie, takiemu jak ja, by zaczął się uśmiechać do ludzi? Patryk odnowił w sobie cotygodniowe postanowienie i ruszył w miasto. Jednak słowo mnicha, by postarał się, skoro nie umie przerwać rabowania, być milszym dla bliźnich, krążyło po jego wnętrzu, czasem dochodząc do tego tajemnego miejsca, gdzie żyje nieśmiertelna dusza.

Aż pewnego dnia okazało się, że jest o jedno dobre słowo za daleko. Zły nawyk ustał.

Odtąd ciężkie głazy dłoni nie spadały już na ludzi i łagodniej uderzały w nawrócone serce Patryka.