Jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi, Dale Carnegie [recenzja]

W 1936 roku, gdy ukazała się ta książka, żyli jeszcze na ziemi ludzie, którzy nie wiedzieli, czym są książki z gatunku self-help. Podobno do dziś uchowali się tacy na Wyspach Andamańskich, ale ja w to wątpię. Prawdopodobnie już pół wieku temu ocean wyrzucił im jakiś podręcznik ulepszenia życia, a chwilę później agent jakiegoś wydawnictwa spadł ze spadochronu z wraz bogatą ofertą. Dziś, w 2018, plemiona te są już pewnie tak znudzone poradnikami, jak reszta naszego dumnego gatunku, a także, znów jak reszta gatunku, ciągle je kupują, a może nawet czytają.

W 1936 temat poradników życia był jeszcze dziewiczy, jak przedwojenne Polesie albo powiat biłgorajski w latach dziewięćdziesiątych. Dale Carnegie miał prawo się dziwić, że nikt nie napisał książki o tym, jak zdobyć przyjaciół i zjednać sobie ludzi.

Dale dziwi się, bo uważa to za wiedzę możliwą do zdobycia i zapisania w ludzkim języku. Dale stoi na stanowisku, że można się tego nauczyć i jest to szlachetne rzemiosło, warte studiów i praktyki. Dale ma cel ambitny i amerykański – ludzkie szczęście.

Zachowuj się tak, jakbyś już był szczęśliwy, a zobaczysz, że faktycznie będziesz szczęśliwy, zauważa Carnegie i tłumaczy proste reguły, które najlepiej streszcza szczery uśmiech – nikt nie jest tak bogaty, aby mógł się obyć bez uśmiechu, i nikt nie jest tak ubogi, aby go nie mógł podarować.

Poza masy historyjek z życia, całkiem ciekawych, książka ta składa się wielu takich mądrości:

Jedyny sposób, aby zwyciężyć w kłótni, to unikać jej.

Zanim skrytykujesz innych, przyznaj się do własnych błędów.

Spotykając ludzi musisz się autentycznie cieszyć, jeśli chcesz, aby oni także cieszyli się ze spotkania z tobą.

W końcu to, czy jesteśmy ludźmi, czy małpami, zależy jedynie od nas samych.

Jednym słowem, można się przestraszyć. Może w 1936, gdy świat ujrzał to po raz pierwszy, starczyło naiwności żądnym sukcesu Amerykanom. Ale czego ma w tym szukać, co mógłby znaleźć naród tak mądry, jak współcześni Polacy?

A co z Ewangelią? Czy ta Księga Rodzaju podręczników self-help może być zbawiona?

A jeszcze z rzeczy ludzkich. Czy Carnegie jest znośny z tą masą dobrych rad?

On w końcu zaczął cały nurt self-help i masa jego naśladowców, zalegających po empikach i biedronkach tego świata niekoniecznie przemawia na jego korzyść.

Czuję nawet potrzebę, by wytłumaczyć się, dlaczego przeczytałem ten jego bestseller.

Przypływ promocji wyrzucił tę książkę na ladę popularnej sieci księgarni, przy której akurat kupowałem cienkopis. Miękka okładka, czytelny tytuł, czerwona naklejka z przeceną. Zdecydowałem się na nią już pakując go do kieszeni. Wręczyłem pani przy kasie bordowy banknot z Bolesławem i dostałem jeszcze dziesięć polskich groszy.

Powód był złośliwy. Kupiłem ją bratu na prezent, bo nie lubi dostawać książek i zawsze się jakiejś ode mnie spodziewa. Potem przeczytałem na wikipedii, co to za pozycja i piętnaście milionów sprzedanych egzemplarzy przekonało mnie, że może nie jest to mądra książka, ale zapewne o jest to książka o czymś, a to już coś w dzisiejszych czasach.

Uznałem, że będzie pasować do warkotu mojego diesla i polskich dróg, więc dla siebie kupiłem jej angielskie nagranie na audible.  Andrew MacMillan okazał się miły dla ucha, a miejscami porywający. Oprócz treści, sam jego głos sprawiał, że chciałem być miłym dla bliźnich, a nawet założyć firmę i uzyskać uśmiech milionera, szeroki jak sama Ameryka.

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy polskie tłumaczenie jest równie udane. Nie wracałem do niego po audiobooku, bo emanujący sukcesem głos MacMillana kładłby się na nim cieniem i pewnie byłbym dla tłumacza zbyt surowy, a przecież tłumacz tej książki miał i tak pod górkę.

Przekładał na polski.

Wyraź w języku polskim wiarę w to, że opłaca się być dobrym dla ludzi.

Krytycy amerykańscy oskarżali Carnegiego, że uczy manipulacji i sztuczek pozwalających na wyciśnięcie z człowieka strumyka dolarów. Według mnie, w Polsce problem z jego bestsellerem jest bardziej fundamentalny. Mniejsza, czy jego rady to ukryta manipulacja, czy prawdziwa dobroć. Ważne jest to, czy ktokolwiek tutaj da im w ogóle wiarę. Czy nie jest tak, że każdy nas wie, że bycie sympatycznym ma krótkie nogi? Bać się należy żywych, nie umarłych, usłyszałem od pewnego grabarza przysłowie i uznałem za arcypolskie.

Pamiętam z lektury mitologii słowiańskiej Gieysztora osobliwy mit o stworzeniu świata. Na praoceanie kołysze się łódka, na niej bóg i diabeł. Czarny nurkuje na dno, wgryza się w piach i muł, wraca z pełnymi policzkami, po czym wypluwa wszystko pod nogi towarzysza. Stąd słowiański bożek miał pramaterię, z której lepił świat.

Widzę minę misjonarza z południa, który słuchał tego tysiąc lat temu, w Prachełmie lub Pralublinie. Jeśli nie rozumiał, skąd aż tak mroczne majaki, to pewnie pierwsza zimowa gruda, a potem pierwsze wiosenne błota rozjaśniły mu sytuację, a tatarska, litewska czy ruska horda ostatecznie mu ją wyjaśniła.

Jedynie potęga łaski można wyjasnić to, że taki italski czy francuski mnich zacisnął zęby i mimo wszystko zaczął  uczyć najbardziej optymistycznej z religii świata, chrześcijaństwa. Po tysiącu lat, na chwilę przed rewolucją bolszewicką, inny obserwator zawyrokował, że prawdziwą religią słowiańskiego chłopa jest nihilizm i ateizm, pomimo cerkwii i pomimo kościoła.

Słynne narodowe narzekanie, ta mentalna kiszonka, której smak jest u nas dobrze znany, byłoby wobec tego jedynie czubkiem podwodnego, słowiańskiego lodowca. Oszczędzę nam wycieczki przez kolejne wieki i wszystkich dziejowych gwoździ do trumny słowiańskiego czy polskiego optymizmu, jeśli kiedykolwiek taki istniał.

Naszej mowie pasuje ubolewanie, lament, ironia i kpina sto razy bardziej niż afirmacja życia.

A może jestem zbyt surowy dla swego rodu? Może pesymistycznie patrzę na nasze dziedzictwo? Co na to autor zdobywania przyjaciół i jednania ludzi?

Carnegie uśmiechnąłby się tylko i powiedział, no choć na pewno masz wiele racji, to  może troszkę przesadziłeś, cóż, znam się na tym, bo mnie samemu ciągle się to zdarza.  Właściwie, jak się przypatrzeć, to aż podziw bierze, ile optymizmu kryje Twoja kultura!  i z uznaniem powiedziałby dalej tyle dobrego o Polakach, że na jego tle Mickiewicz wydałby się nieczuły niczym pruski urzędnik czy inny homo erectus w pikielhaubie.  

Myślę, że Carnegie robi też dobrą robotę, bo tłumaczy nam Amerykę z jej keep smiling, trochę denerwującym, ale też trochę miłym.

Mój przyjaciel, który wytańczył sobie drogę z małego miasteczka do Los Angeles i Singapuru, opowiada mi często, że początkowo ten optymizm irytował go i raził, że to och, to dobry początek, jakim amerykanie komentowali najbardziej pokraczne porażki na parkiecie, jakie miał okazję obserwować, po okresie bycia męczącym, w końcu dał mu do myślenia.

Może warto skorygować nasze ojczyste podejście, pełne krytyki i samokrytyki?

Może za keep smiling ukrywa się całkiem pobożna i wręcz Chrystusowa myśl, że w tej ciemnej dolinie warto bratu lub siostrze nie tylko podać rękę, ale nawet postarać się dla nich o coś na kształt uśmiechu?

Tak, oskarżam Dale Carnegie o całkiem dobre intencje. Raz na sto lat, najwidoczniej, Pan Bóg stwarza wujka dobrą radę, który jest znośny, a nawet nadaje się do poczytania.

600x848