Chłopiec, który wymyślił świat, czyli o George’u R.R. Martinie [moja niewydana książka, rozdział I (:].

Written by:

Gra o Tron to wielkie drzewo popkultury, na którym za kilka dni zakwitnie gałąź ósmego sezonu. Gdy jednak z kwiatów przejdziemy na gałęzie, z gałęzi na konary, z konarów w pień a potem w korzenie, to odkryjemy, że pierwszy z nich, prawie niewidoczny, sięga tamtego jesiennego dnia w Bayonne nad Atlantykiem, gdy niemowlę przekroczyło granicę, spoza której nie ma odwrotu i stało się rzymskim katolikiem.

Były to czasy, gdy ludzkość postanowiła nadrobić po II wojnie i na poważnie wziąć się za wypełnianie pierwszego z przykazań, jakie znajdujemy w Biblii – bądźcie płodni! mnóżcie się i zapełniajcie planetę!

Księgi chrzcielne w parafii w Bayonne tyły w oczach. Uśmiech księdza, uśmiech rodziców, pióro w kałamarzu i zapewne żart o zielonych pastwiskach, na których, jakimś cudem, przybywa owieczek. Albo żart o patronie, świętym Jerzym, co się na żadnym obrazie nie rozstał z pokonanym smokiem. Ciekawe, jaką bestię on pokona, ten dzielny malec? Jeśli przez głowę proboszcza z Bayonne przeleciała wizja małego Georga, który na smoku podbija ludzką wyobraźnię, to znaczyłoby, że jakiś anioł pozwolił sobie na niewinny spojler. Ale figle płatać potrafi stara, dobra wyobraźnia! Dlatego w kancelarii parafialnej w Bayonne nad oceanem, dlatego tamtego jesiennego dnia ksiądz sięgnął bez drżenia po gruby tom księgi chrztów i zapisał w niej: George Raymond Martin, urodzony 20 września Roku Pańskiego 1948. Aby to, co w księdze parafialnej zgodziło się z tym, co w księdze wybranych w niebie, rodzice przybyli na umówioną godzinę z małym i ciepłym zawiniątkiem na ceremonię chrztu.

II

W świątyni zadano Martinowi pierwsze publiczne pytanie – O co prosisz Kościół Boży? Niemowlak dopiero rozpoczynał swoją przygodę z mową, więc wyręczył go ojciec chrzestny – o wiarę. Mały George albo spał, albo płakał. Chrzest jest tym sakramentem, może oprócz spowiedzi, któremu nie przeszkadzają łzy.

Po zwyczajowych pytaniach chłopiec poczuł na sobie oddech księdza, który trzykrotnie dmuchając, nakreślił na nim znak krzyża. To jeden z symboli, jakimi Kościół pozwalał odczuć niewidzialnego Ducha. Potem – znów trzykrotnie – polał główkę wodą i wypowiedział zdanie, która zawiera w sobie wszystko, co katolicy wierzą o naturze Boga. Dziecko zostało ochrzczone, wnętrze kościoła rozjaśniły uśmiechy. Maleństwo przekroczyło granicę, zza której nie ma odwrotu, drugi już raz zresztą, jeśli za pierwszą uznamy opuszczenie wygodnego brzucha.

Dziś, tyle lat po tamtej ceremonii George R. R. Martin nieco się zmienił. to stary hippis, ateista, w szelkach zamiast białej sukienki. Jeden z najpoczytniejszych autorów fantasy, z milionami sprzedanych książek i serialem o największym budżecie w historii. Katolik, ale katolik upadły, wyzuty z pobożności. W zależności od punktu widzenia, bądź pisarski sukces, bądź porażkę wiary można uznać za ważną część jego przyszłości, której przy chrzcie nikt się nie spodziewał.

III

Gdy chrzci się dziecko, Kościół bierze pod uwagę możliwość upadku.

Podjęte zostają pewne kroki.

Krok pierwszy. Georgowi podano sól, symbol mądrości, zachowania od zła, a może także tego, że życie niekoniecznie jest słodkie.

Krok drugi. Obrzęd szedł dalej, swą odwieczną drogą, mając w swym rzymskim nosie wrażliwość dwudziestowiecznych ludzi. Kapłan powinien pójść za nim i powtórzyć to, co Chrystus zrobił dla głuchoniemego. Księża w czasach chrztu Martina nie kwapili się jednak do tego. Wrażliwość i higiena brały górę. Czasem zupełnie rezygnowali, czasem wykonywali Effatha skrycie. Ksiądz udawał, że ślini palec tylko po to, by przekręcić kartkę w ceremoniale, a wcale nie po to, by śliną dotknąć ust i powiek dziecka, na czym polegała Effatha, na prowokujące znaki liturgii przełożone zdanie: otwórz się!

Krok trzeci. Rytuał zaskakuje liczbą egzorcyzmów, jakie wykonano wówczas nad małym Martinem. Człowiek chrzczony był nie tylko po to, by stać się dzieckiem Bożym, ale także po to, by opuścić sferę półcienia, linię natarcia osobowego zła. Stąd najbardziej poruszającą scena chrztu, jaką zna kino. W „Ojcu Chrzestnym” Coppoli tytułowy ojciec chrzestny wyrzeka się diabła, a jego żołnierze robią porządek na mieście. Dialog z księdzem przeplata się z wystrzałami karabinów. Ciężar słów dorównuje ciężarowi ołowiu, ale oba są lżejsze niż sumienie chrzestnego.

Krewni Martina nie załatwiali raczej żadnych porachunków podczas jego chrztu, najprawdopodobniej uświetnili go raczej obiadem, niż masakrą, co warto podkreślić, biorąc pod uwagę, jak potem Martin będzie portretował rodzinne uroczystości w swej sadze. Będzie też chrzcił swoich bohaterów, czy to w siedmiobarwnym odblasku kryształu, czy w odmętach zimnego morza. Książkę o nich, o ich chrztach, weselach, bogach, a nade wszystko – o ich wierze i Tajemnicy zacząć wypada od trzykrotnie polanego wodą chłopca, który ich wymyślił i jego życia, którego, jak to z ludzkim losem bywa, zupełnie nikt się nie spodziewał.

III

Amerykańskim owieczkom chrzczonym kilka lat po wojnie, jak się okaże, będzie dane zobaczyć rakietowy skok na księżyc, dyskutować u fryzjera o kryzysie Kubańskim i wycelowanych rakietach, przeżyć (lub nie) Wietnam, a w końcu doczekać otwarcia wrót wszech-informacji, co dziś z takim spokojem (bo do wszystkiego idzie przywyknąć) nazywamy Internetami.

Od przepowiadania przyszłych losów ludzkości trudniejsze jest tylko przewidzenie losów pojedynczego człowieka

IV

Chłopiec może opuścić Bayonne, ale Bayonne nie opuści jego, zauważył starszy o kilkadziesiąt lat Martin, jakby obok chrztu, także miejsce urodzenia zostawiało na duszy niezmywalne znamię.

Bayonne, portowe, nieco nudne, przysłonięte chwałą Nowego Jorku swoją nazwę zawdzięcza hugenotom – protestanckim poddanym królów Francji, którzy uciekli przed wojną religijną do holenderskiej kolonii w Nowym Świecie. Katolicy, którzy dotarli tam za nimi dwa wieki później, nie mieli zamiaru nikogo prześladować, a jedynie znaleźć swój kąt i chleb, lepszy niż w Irlandii, Niemczech, Słowacji czy Polsce. Gdy rodził się Martin, początkowo zmarginalizowani przez protestantów i nawet prześladowani gdzieniegdzie przez Ku-Klux-Klan, rzymscy katolicy powoli zdobywali dla siebie Amerykę, mieli nawet niedługo zagłosować na pierwszego swojego kandydata w wyborach prezydenckich, Johna F. Kennedyego.

Katolicy w Bayonne byli tak zwarci, że, jak Martin stwierdzi po latach, małżeństwo mieszane oznaczało tam katolika z włoskimi korzeniami i katoliczkę o korzeniach irlandzkich. Tak było w przypadku jego rodziców – Raymunda Martina, którego koledzy zwali Smokey, oraz Margaret Brady Martin. Oboje praktykowali i zgodnie z obietnicą złożoną przy chrzcie, wychowywali chłopca w wierze.

Jest takie zdjęcie w internetowym archiwum pisarza – para młodych ludzi obejmuje się w uśmiechu, jednocześnie trzymając za ręce stwora w białym garniturze, w którym przez długą mszę nagromadziło się mnóstwo energii. W mieście każdy wiedział co oznacza taki widok. Co roku wiosenna niedziela zakwitała białymi chłopcami i dziewczynkami z kwiatami we włosach, jedzącymi lody po uroczystości. Pierwsza Komunia była w Bayonne tak oczywista, jak dźwięk dzwonu o dwunastej i ryk portowej syreny.

V

Trzeci z sakramentów wtajemniczenia chrześcijańskiego, bierzmowanie, dało Martinowi prezent trwalszy niż lody czy zabawki – upragnione trzecie imię. Od trzynastego roku życia mógł się już podpisywać George R. R. Martin, co poza ciekawą zbieżnością z inicjałami pewnego pisarza fantasy, odróżniło go od tysięcy innych Georgów Martinów żyjących pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem. Od dziecka miał ochotę, jak pewnie każdy z nas, na odrobinkę rozpoznawalności.

Poza wyjątkami jak chrzest, komunia czy bierzmowanie, dni nie różniły się zbytnio od siebie. Świat małego Georga sprowadzał się do domu i szkoły. Ich podwórka rozbrzmiewały strzelaninami na wymyślone naboje, wypuszczane z odpowiednio zagiętych patyków. Kolejne zdjęcie z albumu: młody kowboj, na oko cztery i pół roku, siedzi na schodku, zażywa odpoczynku po walce z bezprawiem. Pokazalibyście mu wtedy Brienne z Tarh, jak walczy z niedźwiedziem mieczem z drewna! Mały od razu by misia zastrzelił, choć pewnie nie bez żalu, ale serce rycerskie musi się godzić na takie ofiary i przedkładać księżniczkę, nawet taką, jak Brienne, nad misia!

Gdy ma się kilka lat, sprawy zmieniają się jak w papierowej rurze z okruchami szkła, co się zwie kalejdoskop i która wtedy zastępowała jeszcze dzieciom ich umiłowane smartfony. Wkrótce kowbojów przyćmili rycerze, a tych z kolei odkrywcy kosmosu, których zywano wówczas spaceman, gdyż nie nadszedł jeszcze czas astronautów programu Merkury, a nawet pierwszy kosmonauta Juri Gagarin dopiero uczył się latać samolotem po sowieckim niebie. Za to na kartkach komiksów, jakie Martin pożerał, zjednoczona ludzkość podbijała już galaktykę.

VI

Kupić książeczkę o odkrywaniu innych planet, czy batona? Życie nigdy nie jest pozbawione dylematów. Nie wszystkie niezwykłe opowieści, które konkurowały ze słodyczami o centy George’a R. R. Martina były zresztą wymyślone. Z jakiegoś powodu niewiele tematów tak elektryzuje dzieci, jak dinozaury i pisarz wspomina, że znał na pamięć nazwy najważniejszych.

Poza dinozaurami i rakietami mury nudy obalał handel morski. Każdy nowy statek w porcie był obietnicą dalekich podróży, a powiewająca nad nim bandera – najbarwniejszym punktem w Bayonne. Mały George uwielbiał rysować te flagi, wymyślał swoje i marzył o dalekim rejsie. Pensja dokera, jaką ojciec przynosił do domu ograniczała jednak zasięg podróży. Jego maksimum, wspomina Martin, wyznaczało lokalne zoo po drugiej stronie kanału.

Chłopiec spisywał czasem swoje marzenia o dalekich krainach. Tworzył historyjki, które w duchu przedsiębiorczości sprzedawał na podwórku. Miał nawet czytelnika, któremu dosłownie spędzał sen z powiek. Chłopiec z sąsiedztwa czytał jak nałogowiec, ale bał się i nie mógł spać. Zainteresowane matki dopuściły się więc ingerencji w pierwsze wydawnicze próby Martina, co pozostało bez wpływu na przyszłość, na szczęście.

Duch przedsiębiorczej Ameryki dumnie tchnie w tym pisarskim raczkowaniu! W opowieściach za garść marzeń i parę centów. Chcąc pojąć, co czuł wtedy mały chłopiec, gdy inne dzieci słuchały poruszone o tym, co istniało tylko w jego głowie, trzeba posłuchać dorosłego Martina ze spotkań z czytelnikami. To widoczne zadowolenie, jakie odczuwa wobec ludzi uzależnionych od jego wyobraźni. Protestuje, ilekroć fani chcą napisać swą opowieść w jego świecie! Niech wymyślą swój, mówi, a pytany zakończenie Gry o Tron, chichocze: ja już wiem, a wy dopiero zobaczycie!

Podbój ludzkich serc na wyśnionym smoku to cała męka pisarskiej pracy i żmudnego stukania w klawisze, ale to męka niepozbawiona satysfakcji. Albowiem marzeń na papier nie przelewa się przechylając nad nim głowę, by wypłynęły uchem. Oby każdy człowiek dostawał za swoją pracę godziwe pieniądze, jak to się w końcu udało Martinowi!

VII

Wróćmy do Bayonne. Z ludzi, niewątpliwie najciekawszych istot jakie można napotkać na Ziemi, Martin najczęściej widywał rodziców i dwie młodsze siostry. Zdaje się, że dziś mają one dzieci i wnuki – zazdrościć tylko takiego wujka.

Oprócz tego, otaczały George’a rybki, żółwie, a także papużki. Psy i koty były owocem zakazanym z drzewa hałasu i przeszkadzania sąsiadom. Potem Martin to nadrobi, ocierając się nawet o wilki w pewnym sanktuarium dzikiej przyrody, a wyobraźni – o wilkory.

Dziecięce osiągnięcia na polu hodowli nie dorównują jednak późniejszym pisarskim. Zwłaszcza jego żółwie, jakkolwiek by to nie brzmiało, miały tendencję do ucieczek. Było to tyleż smutne, co inspirujące. Gdy skorupiasty przyjaciel odnajdywał się w końcu, nieco przyschnięty, pod lodówką, Martin lubił myśleć, że padł on ofiarą walki o tron zabawkowego zamku z blachy, w którym żółwie kwaterowały.

Skądś już wtedy Martin wiedział, czym jest stary, dobry spisek!

VIII

Martin uczył się dobrze, ale serce miał raczej dla szachów i komiksów. Te ostatnie z każdym rokiem stawały się droższe, grubsze, nabierały kolorów. Rozkręcała się wówczas wielka inwazja na wyobraźnię, której pokłosiem są dziś filmy spod znaku Marvela, z których każdy oznacza milionowe żniwa. Gdy Martin był nastolatkiem, w latach sześćdziesiątych, była to wciąż jeszcze nisza. Podobnie za niszę każdy poważny człowiek miał wówczas pisarstwo Howarda czy Tolkiena.

W Ameryce jednak nie pozwalano marzeniom upadać na Ziemię. Wielu szybko się orientowało, jaka moc kryje się w utkanych z liter światach. Martin miał trzynaście lat, gdy po pierwszych kilku stronach wciągnęło go Śródziemie. Początkowo Hobbity wydawały się mu równie fascynujące, co cioci imieniny, ale po kilku stronach się rozkręciły, ukradły mu serce i dotąd pewnie je goni. Jak zauważył po latach, lektura Tolkiena trwała kilka godzin, lecz emocje, które w nim obudziła, są nadal żywe, podczas gdy zginęły się gdzieś w piaskach pamięci o wiele liczniejsze godziny szkoły, która, jak każde dziecko wie, jest mocno przereklamowana wśród dorosłych.

Nie tylko książki budziły emocje. Czas na drugi, po wymieraniu żółwi, mroczno brzmiący akcent w biografii słynnego pisarza – otóż należał George R. R. Martin do pierwszego pokolenia, które wychowało się przed telewizorem. Żeby nie brzmiało to za mrocznie, to wypada dodać, że nie było przecież tak, żeby nie robił nic, tylko tkwił przed pudłem z antenką. Czytał, bawił się z kolegami, włóczył się po okolicy, pisał i rysował. Mroczność odnosi się w tym przypadku raczej do tego, że najbardziej lubił horrory.

Martin opowiadający o lubieniu horrorów przywodzi mee własne wspomnienia. W miasteczku, gdzie pracowała mama, była budka z blachy, z setkami czarnych prostokątów z magnetycznym zapisem z odległych fabryk snów, jak Toho czy Hollywood, do wypożyczenia za parę tysięcy. Wspaniałe Królestwo VHS na sześciu metrach kwadratowych, o chwale przerastającej wszelkie netfliksy. Na samo hasło „wypożyczalnia” sprawnie wiązałem buciki i ubierałem czapeczkę, by potem, niczym koneser, z uwagą szukać okładki z japońskimi literami. Jeśli była nowa, tętno gwałtownie przyśpieszało i modliłem się tylko, by mama nie przejęła się zbytnio tym, co mówią o wpływie telewizji na dzieci. Jeśli wszystko poszło dobrze, wracałem do domu ściskając w ramionach kasetę z ukochaną Godzillą. Nigdy nie zapomnę tych makiet, jakie rozbił dla mnie japoński pan w gumowym kostiumie.

Myśląc o horrorach Martina, zastanawiałem się nad swoją własną słabością do śmiesznych dziś filmów katastroficznych. To pewnie dość powszechny fenomen, ale skąd on u dzieci i po co? Może dziecko potrzebuje punktów odniesienia dla strachu, obawy i innych ciemniejszych uczuć? Może szuka wiedzy o świecie, którą dorośli niechętnie się dzielą?

IX

W przypadku Martina horrory nie leciały przez cały Boży dzień, bo jego tata nie lubił weird stuff, jak określał wszystko z kosmitami czy potworami, wolał westerny, czyli Dziki Zachód z morałem, oraz transmisje sportowe, co naturalnie regulowało małemu czas seansów. Dopiero w 1962, gdy roku George dostał od rodziców na koniec 8 klasy własny telewizor, w pełni mógł podłączyć się do krwiobiegu popkultury. Takie to były mroczne blaski jego młodości; teraz coś jeszcze spośród mrocznych cieni. Otóż jego high school, odpowiednik naszego liceum, był szkołą katolicką tylko dla chłopców. Martin smutno wspomina czas, gdy jedynymi dziewczynami, jakie spotykał, były dwie młodsze siostry.

X

Sól jakiej próbował Martin przy chrzcie, była chyba także proroctwem jego potencjału. Chłopiec miał wyobraźnię. Czas na niemal scholastyczną analizę – jakie bodźce puściły ją w ruch?

Najpierw kochający rodzice, którzy, mimo biedy, mogli mu czasem sprawiać komiksowe i książkowe przyjemności. Mam ochotę dopisać także babcie, a może ciocie lub opiekunki, z czym czytelnicy Gry o Tron, kojarzący postać starej niani – opowiadaczki najciekawszych historii, zapewne się zgodzą. Oh, my sweet summer child, moje ty słodkie, letnie dziecko! Niewykluczone, że Gra o Tron zawiera w sobie echa bajek, jakie jego babcia usłyszała jeszcze dzieckiem będąc, w Europie.

Prócz rodziny i Europy bodźcem potężnym była sama Ameryka.

Ojczyzna ludzi wolnych i dom dzielnych, kraj, który przy wszystkich swych brakach (jeszcze w 1919 roku w Bayonne strzelano do polskich robotników!), dawał wielkie możliwości rozwoju. Nie możliwości jednak po pierwsze stymulowały Martina, lecz nuda. Spokojne Bayonne i szarość amerykańskiego życia aż się prosiły o przełamanie.

Po rodzicach i ojczyźnie, która pozwalała się nudzić i dawała szansę na przełamanie nudy, wyobraźnia Martina zawdzięcza też coś Kościołowi. Dawka symboli, pieśni i formuł, jakie otrzymał, nie skończyła się na pięknym chrzcie według trydenckiego rytu.

Katolicyzm amerykańskim protestantom jawił się jako gusła i bałwochwalstwo. Do walki z kolorową wiarą papistów, powołano Ku-Klux-Klan, organizację protestu przeciw inności, a tak naprawdę, bądźmy szczerzy, przeciw szeroko pojętej cywilizacji. Katolicy, jakiegokolwiek pochodzenia, widziani byli ledwie jako stopień pośredni między uprowadzonymi z Afryki plemionami a dumnym Anglo-Saksonem, racjonalną koroną stworzenia. Dziś taka forma uprzedzenia już przebrzmiała. Liczne denominacje protestanckie podłapały trochę z katolickiej duchowości i estetyki. Gdzieniegdzie słychać nawet głosy, że koloryt średniowiecza i przepych baroku wrócą do mody hollywoodzkich gwiazd i zastąpią sterylny minimalizm, wchodząc do kultury popularnej w wielkim, katolickim stylu. Cóż, do Rzymu prowadzi wiadomo, ile dróg i niewykluczone, że na którejś z nich będzie nawrócenie.

Kościół dawał więc Martinowi wielką katechezę przez swoje witraże we wszystkich barwach tęczy, przez świątynie bogate jak owocujące sady, przez tradycje rodem ze Starego Świata, w końcu zaś – przez rzeszę świętych i aniołów. Ze swoimi obrzędami i nieogarnionym skarbcem kultury, z katechizmem o filozoficznym posmaku, który nie tylko daje odpowiedzi, ale także uświadamia istnienie pytań, a w końcu – z Dziewicą przystrojoną w Gwiazdy, ze smokiem u jej stóp, ze spokojną pewnością Mszy, gdzie dotyka się Tajemnicy, Kościół katolicki jest po prostu ogniem dla wyobraźni, jaki Bóg rzucił na ziemię i niemożliwe, by oszczędził on autora Gry o tron.

XI

Obok rodziców, miejsca urodzenia i religii warto oddać sprawiedliwość planecie, na jakiej zdażyło się Martinowi urodzić.

Jak wspomina Martin, czasami po kolacji w naszym mieszkaniu robiło się tłoczno i hałaśliwie, nawet jeśli byłem tam tylko ja, rodzice i moje dwie siostry. Jeżeli rodzice zapraszali znajomych, kuchnię zasnuwał papierosowy dym i wypełniały ją hałaśliwe głosy. Niekiedy szedłem wtedy do swojego pokoju i zamykałem za sobą drzwi. Albo zostawałem w salonie i oglądałem telewizję z siostrami. Albo wychodziłem na dwór. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się przystań Brady’s Dock oraz długi, wąski park biegnący wzdłuż Kill van Kull. Siadałem sobie na ławce i obserwowałem przepływające cieśniną wielkie statki albo kładłem się na trawie i patrzyłem na gwiazdy. […]

Wielkie ci dzięki, przejrzysta atmosfero, za twoje piosenki! rzekłby Stachura.

Pierwszym gwiazdozbiorem, który nauczyłem się rozpoznawać, był Orion. Patrzyłem na jego dwie jasne gwiazdy – niebieską o nazwie Rigel i czerwoną Betelgeuse – i zadawałem sobie pytanie, czy ktoś spogląda stamtąd na mnie.

[…] Zawsze czułem się wtedy bardzo wielki, a zarazem bardzo mały. To wrażenie wypełniało mnie smutkiem, ale było również niezwykłe i słodkie.

XII

Pytanie o to, czy ktoś patrzy na nas „stamtąd” jest przejmujące. Rzadziej pytamy: kto jeszcze, tak jak ja, patrzy z Ziemi w gwiazdy? Jeszcze rzadziej: kto z kolei nigdy tam nie patrzy, bo uważa to za dziwactwo i stratę czasu? Życie nam na to odpowiada spotykanymi ludźmi. Ci, którzy z zaciekawieniem biorą do rąk książki Martina, pewnie należą pierwszej z tych grup. Nie wszyscy zostają pisarzami, lecz wielu nie wyzbyło się wrażliwości i potrafi przeznaczyć na nią kilka monet. Lecz na pisarstwie Martina zostawiło swój ślad także te plemię, które nie ceni ani gwiazd, ani patrzących na nie dziwaków.

Łatwe życie omija wrażliwych. Tom Tudbury na przykład nie jest zbyt szczęśliwy, choć posiada pewne specjalne zdolności. Potrafi przesuwać przedmioty za pomocą myśli, co nie przeszkodziło mu doświadczyć przemocy w szkole. Silniejsi chłopcy pomiatają nim i zabijają jego żółwie, nie domyślając się nawet, że ma on dar telekinezy. Tom jest niesamowicie, nadludzko utalentowany, ale brakuje mu pewności siebie, by się odwinąć; swoją mocą posługuje się tylko, gdy siedzi w swojej skorupie – w volkswagenie o wzmocnionej karoserii i z blachą pancerną zamiast szyb. Jego latający garbus (jeden z motoryzacyjnych symboli ruchu hippisowskiego) śpieszy u na ratunek pokrzywdzonym, jako Wielki i Potężny Żółw. Oto postać, którą Martin uznał za najbardziej autobiograficzną w całej swojej twórczości.

Cała seria książek „Dzikie karty”, której Martin poświęcił kawałek życia jako współautor i redaktor, opowiada o tym właśnie – o wyjątkowych darach i niepełnosprawnościach, o przystosowaniu i odrzuceniu. Martin jest zawsze z tymi, których biją.

Zrobię tu kolejny wspomnieniowy wtręt – gdy miałem trzynaście lat, znalazłem w pełzającym wtedy jeszcze internecie opowiadanie „Piaseczniki”. Po jego skończeniu wiedziałem, że nie chciałbym mieć nic wspólnego z jego głównym bohaterem. Szczerze chciałem uniknąć nawet cienia podobieństwa do niego. Okazało się, że Martin stworzył tę postać, inspirując się znajomym z College’u. Był to chłopak hodujący piranie tylko po to, by błyszczeć w towarzystwie pokazami pożerania złotych rybek.

Zresztą, ludzie czasem zmieniają plemiona, dziczeją albo dorastają, albo toczą nieustanne wewnętrzne walki. W jednej z książek wrażliwość Wielkiego i Potężnego Żółwia poznajemy, gdy mści się na swoim sublokatorze. To młodzieniec o imieniu Rodney, przeciwnik słabości, Czarnych i liberalizmu, a zwolennik przemocy, pornografii i drogich aut. Tenże Rodney bezcześci świętość Toma – w dniu pamiętnego zamachu rysuje czerwony konfederacki krzyż na portrecie Kennedy’ego. W takich właśnie sytuacjach mówi się o przelewaniu i o czarze, choć Tom pewnie nie nazwałby tej podłości kroplą. Jeszcze na tej samej stronicy dzikich kart widzimy, jak skupiony Żółw patrzy na wymuskany samochód Rodneya i zgniata go w ociekającą benzyną i olejem kulę złomu.

Nie sposób współczuć głąbowatemu sadyście straty auta. Kara jest surowa, ale zasłużona, a w pewnym sensie nawet sprawiedliwa. Chodzi jednak o to, co Martin dobrze pojmuje i co chce nam pokazać jako fascynujący fenomen – że każdy człowiek jest tylko człowiekiem. Że nawet poczciwy Żółw pewnych warunkach może przekroczyć granicę, zwłaszcza, gdy sięga po to, przez co sam cierpiał. Po przemoc.

Czytelnicy Gry o Tron, którzy znają Jaimiego Lannistera czy Ogara wiedzą, że podobne granice przekraczane bywają u Martina z obu stron. Jedyne, co naprawdę czarno-białe w jego książkach, to drzwi pewnego domu, który w mglistym Bravoos połknął sierotę z Północy.

Tom Turnbury dokonał swojej zemsty. Wrzucił bieg i jak czytamy, na zawsze zostawił za sobą college, Rodneya oraz dzieciństwo. Ostrzyżony na jeża Żółw, szukający swego miejsca w świecie i starający się uwierzyć w swój talent to dobry obraz dla Martina z lat sześćdziesiątych, gdy okazało się, że wszechświat nie kończy się na rogatkach Bayonne, a w Chicago, mglistym grodzie nad wielkim jeziorem, można studiować dziennikarstwo.

XIII

W życiu wchodzącego w dorosłość Georga pojawiają się dwie kategorie mistycznych istot – koty oraz kobiety, przy czym te pierwsze w sposób mniej dramatyczny.

Męski osobnik z gatunku homo sapiens o sporej wrażliwości prędzej czy później odkryje, że są sprawy raniące boleśniej niż złośliwości psychopatycznych osiłków. Konfrontacja z brzydką twarzą świata? To umiarkowane wyzwanie. Dopiero, gdy ta ładniejsza twarz woli uśmiechać się do kogoś innego, kosmos zaczyna prawdziwe tortury. Tak było w życiu Martina, a „kimś innym”, do którego uśmiechała się piękna buzia, był jego osobisty przyjaciel.

Nieco inaczej niż w komiksach i rycerskich opowieściach, które pochłaniał jako dzieciak, kobiety w życiu Martina były silne i niezależne. Na przykład Lisa Tuttle, autorka Encyklopedii Feminizmu. Martin współpracował z nią zawodowo, pomimo złamanego serca. Dziś mówi o głębokiej przyjaźni, jaka ich łączy, żeby jednak pojąć, ile cierpienia kosztowała go ta relacja, najlepiej przeczytać opowiadania z tamtego okresu. Pieśń dla Lyanny czy Drugi rodzaj samotności pokazują szczerość Martina jako pisarza, szczerość nawet bardziej niż pomysły czy warsztat.

Pokazują też jego słabość – słabość do ludzi, bo o ile na jakimś etapie zgoda na stanięcie z boku i przyglądanie się z bólem na miłosne szczęście dwójki swoich przyjaciół mogła płynąć z cichej nadziei na odmianę losu, to wcześniej czy później mogła czerpać siły jedynie z pasji, jaką miał on dla ludzi ciekawych i niebanalnych.

Martin miał smak na ciekawych ludzi. Warto obejrzeć rozdania nagród Emmy z lat, gdy dostawała ją seriami obsada Gry o Tron, widać tam, jakie relacje łączą go z aktorami. Widać to też w jego wspomnieniach. Martin docenia ciekawego człowieka, zwłaszcza artystę.

To, co trzeba by nazwać zużytym nieco słowem humanizm nie zawsze bywało doceniane. Martin wspomina, że fani science fiction, zahipnotyzowani proroctwami nowych technologii i bohaterskiej eksploracji kosmosu, czasem krzywili się, gdy ich ulubiony miesięcznik zamieścił opowiadanie, gdzie rozdarte ludzkie serce grało rolę ważniejszą, niż rakieta.

XIV

Martin żył z ludzkich pasji. Oprócz fantastyki, były to szachy. Organizował turnieje, ale nie porzucał też pisania i czasem publikował, godząc to jakoś ze studiami.

XV

Martin staje u stóp niewysokiego wzgórza, na którym wznosi się najważniejszy budynek Ameryki. W dłoni ma dyplom świetnej uczelni, pełen wzorowych ocen. W duszy zaś ochotę na dziennikarską rozróbę. Kapitol już wtedy bywał wielokrotnie niszczony w filmach i komiksach. W rzeczywistości stanowił scenę mniej widowiskowych, choć nie mniej zajadłych zmagań. Gdy Polska miała w praktyce jedną partię, najpotężniejsza demokracja miała ich aż dwie, stąd na wzgórzu walczyli o władzę wybrańcy ludu z ziem o tajemniczych nazwach, jak Arkansas czy Tennessee, z tymi z Nowego Yorku i z Maryland. Na tle jednakowo odzianych żołnierzy wrażych partii, Martin stanowił, jak sam to ujął, żywy obraz hippisowskiego dziennikarza. Włosy opadały mi do ramion, nosiłem spodnie dzwony, okulary słoneczne w metalowej oprawie oraz musztardowożółtą, dwurzędową sportową kurtkę w czarne prążki. Jak się okazało, najtrudniejsza walka oczekiwała go nie w sferze idei politycznych, lecz literackiego rzemiosła. Stary dziennikarz, nadzorujący stażystów, punktował Martina: „Za wymyślne” – pisał nieraz na pierwszej stronie moich tekstów i musiałem przepisywać je na nowo, usuwając z nich wszystko oprócz faktów, nim zgodził się przekazać je dalej. Nie znosiłem tego, ale nauczyłem się bardzo wiele.

Kolorowa kurtka Martina prowadzi do tematu, którego nie sposób zgłębić – ruchu hippisów. Co jakiś czas Amerykę przenikał dreszcz religijnej odnowy. Niemal każde pokolenie znało protestanckich kaznodziejów, gromadzących milionami dusze złaknione łaski. W dwudziestym wieku te duchowe przebudzenia nieco się zeświecczyły. W latach pięćdziesiątych beatnicy, w rodzaju Jacka Kerouacka, potrafili nawet zwykłych kryminalistów malować na świętych poszukiwaczy autentycznego przeżycia. Kolejne pokolenie było mniej mroczne, bardziej kolorowe, a ich psalmy, pieśni pielgrzymie, do dziś uwodzą, jak te od Grateful Death, ukochanej muzycznej bandy Martina.

XVI

Oczywiście, przy wszystkich niejednoznacznościach i niuansach, warto zauważyć, że światopogląd tej kontrkultury nie był wcale oderwany od korzeni, wiara znaczyła dużo, choć bardziej w sensie duchowości niż religijnego autorytetu. Dużo znaczył człowiek i bujny kosmos świadomości w kudłatej głowie, a także seksualność, z którą eksperymentowano niekiedy na równi z narkotykami.

Bycie hippisem nie zawsze oznaczało rewolucję totalną, George R. R. Martin stanął przecież na ślubnym kobiercu, a także płacił podatki i nie brzydził się dolarami, mocno stąpając po ziemi, jak na autora tak specyficznej literatury. Może zresztą nie trzeba wspominać o tym, że hippisi potrafią się odnaleźć w świecie, skoro, gdy piszę te słowa, Ryszard Terlecki czy Paweł Kukiz zasiadają w polskim sejmie. Lecz zostawmy ten trop pełen ironii.

Być może będzie to dobry moment na kolejny osobisty wtręt: hippisi, których poznałem jako dziecko, moi rodzice, byli ludźmi dobrymi i szlachetnymi, o szerokich, humanistycznych i humanitarnych ideałach, ojciec malujący piękne, abstrakcyjne wiry kolorów, które mam do dziś przed sobą, gdy zamknę oczy, i mama, szlachetna lekarka, która tłumaczyła mi, że nic co ludzkie nie jest obce człowiekowi, a ojczyźnie można zaoferować coś lepszego, niż śmierć. Oni byli po drugiej stronie kurtyny, ale po tamtej też ludzie myśleli podobnie, podczas, gdy politycy i wojskowi zajmowali się oznaczaniem miast i wiosek czerwonymi kropkami, planując ostatnią z wojen, która, dzięki Bogu, nigdy nie wybuchła.

Były za to konflikty zastępcze, w których Martin miał wziąć udział. Gdy jednak rząd wezwał go na spalone pola Wietnamu, do podania o służbę zastępczą dołączył kilka kartek z opowiadaniem, w której wojenna maszyna, prawnuczka US Army, niszczy nie tylko obce światy, ale także żołnierzy, którzy ją obsługują. Podanie rozpatrzono pozytywnie.

Antywojenne podejście Martina było bliskie ówczesnemu nauczaniu Kościoła – interwencja w Wietnamie nie spełniała warunków tak zwanej wojny sprawiedliwej, podobnie, jak po latach stwierdził papież Jan Paweł II, nie było ich w wojnie w Iraku. Martin wówczas już nie praktykował swojej wiary i jeśli zgadzał się z nauczeniem Kościoła, to tylko dlatego, że w pewnych punktach akurat zgadzało się z jego poglądami.

XVII

Po zakończeniu służby zastępczej George odkrył, że Ameryka nie szaleje już za szachami, a turnieje nie dają perspektywy utrzymania, podobnie zresztą, jak pisanie opowiadań science fiction.

Na szczęście znalazł pracę w Dubuque, miasteczku pośrodku wielkich amerykańskich równin. I tam, jak w Bayonne nie brakowało katolików, młode dziewczyny z rodzin wiernych Rzymowi miały nawet specjalną szkołę, prowadzoną przez zakonnice. Było tam nawet miejsce dla nauczyciela dziennikarstwa. Poglądy rodziły oczywiście napięcia. Martin nigdzie i nigdy chyba nie trzymał nisko głowy, za co trzeba pewnie podziękować jego rodzicom. W tym wypadku chodziło o wolność słowa: siostry były niezadowolone, że nie chciał cenzurować swoich uczennic piszących do szkolnej gazetki. Ale jednak go nie wyrzuciły. Może ostatecznie rozumiały, jaka jest najważniejsza z cnót dziennikarza?

Mam ochotę zażartować, że siostrzyczki na prerii sprzed półwiecza lepiej czuły wolność słowa, niż pewne dumne plemię Słowian, trzymające wartę na środku niziny europejskiej, ale byłby to – jak to się mówi? – śmiech wisielca z własnego sznura, czy nawet sznura z wisielca.

Przy tym warto jeszcze rzec, że w życiu autora Gry o Tron nie było chyba osoby duchownej czy konsekrowanej, która zapisałaby się szczególnie źle. Przynajmniej nigdy nie sportretował księdza czy siostry (lub ich odpowiedników ze świata, który wymyślił) nie dając im przynajmniej odrobiny człowieczeństwa. Znany i lubiany czytelnikom Gry o Tron Ned Stark, choć sam nie wierzył w religię, jaką wyznawała septa Mordane, opiekunka jego córek, tłumaczy jednej z nich, tej niegrzecznej, by dała żyć biednej kobiecie, która wychodzi z siebie, by zrobić z niej damę.

Z czasów pracy Martina z młodymi katoliczkami pochodzi opowiadanie Droga Krzyża i Smoka. Opisany w nim Kościół przypominał organizacją nasz, z tym, że dzięki rozwojowi lotów międzygwiezdnych diecezje były rozrzucone po całej galaktyce, a cztery kończyny górne nie przeszkadzały w zostaniu arcybiskupem. Bohaterem jest inkwizytor, co zwiastuje krytykę instytucji, dość surową, ale ostatecznie nawet ułomności religii mają swój motyw, swoje wytłumaczenie. Ten pisarz to nie akwizytor jednoznacznych ocen.

Widać, jak go intryguje świat wiary, rozterki wierzącego i rozdarcie, jakie niesie ze sobą niewiara, a wybory, które dostrzega, nie są proste; kojarzy się cytat, który pewnie poznał w dzieciństwie na katechezie – nie potępiajcie, byście nie byli potępieni. Właściwością prozy Martina jest to, że pokazuje religie z punktu widzenia człowieka.

Kolejne opowiadania niemal zawsze podejmowały tematy związane z wiarą i interpretowały religię z sposób świecki, choć nie jednoznacznie negatywnie, to też nie pozytywnie – częściej jednak jako zagrożenie, w najlepszym razie – znieczulający narkotyk. Takie podejście jest właściwe całemu gatunkowi science fiction i kulturze ówczesnej Ameryki.

Kontrkultura lat sześćdziesiątych niekoniecznie była wroga religii jako takiej, na pewno nie odrzucała duchowości, ale tradycyjna wizja Kościoła, rodziny i ładu społecznego mało kogo przekonywała. Bóg, jako najwyższy Autorytet, wydawał się ograniczeniem wolności człowieka.

Ludzie doceniali osobisty wybór, jaki jest im dany, w praktyce korzystali z wolności sumienia. Wobec mroków świata, serc złamanych i serc, które zwyczajnie przestają każdego dnia na naszej planecie ludzie wybierają albo wiarę, albo niewiarę. Przy czym apostołowie proszą Jezusa „przymnóż nam wiary!”, a stary sceptyk szepce „wątpię”, patrząc na modlitwę dziecka.

Kościół jest dla ludzi miejscem, gdzie wiara się chroni. Chrześcijaństwo to przekonanie, że warto żyć, ale również, że przez krzyż przyszło zbawienie dla całego świata. Stąd, choć Martin określa się cały czas – dość trzeźwo – jako upadły katolik, to stracił jednak serce katolicyzmu – wiarę.

XVIII

Pod koniec lat siedemdziesiątych George i Gale postanowili przeprowadzić się do cieplejszych okolic. Do Santa Fe dotarł jednak tylko pisarz, gdyż para rozwiodła się przez, jak to określił, stres związany z separacją, przeniesieniem i zmianą kariery. Separacja była związana z kończeniem spraw w jednym miejscu, by zacząć je w nowym, a zmiana kariery z tym, że Martin podjął decyzję, by poświęcić się wyłącznie pisarstwu.

Ameryka lat osiemdziesiątych była miejscem, gdzie człowiekowi z ambicjami pełnego etatu pisarskiego groziło porwanie przez Hollywood. Tak było z Martinem. Nowela Nightflyers okazała się sukcesem, a jego agent i wydawnictwa nastawiały się na kolejne.

XIX

Armageddon Rag miał w sobie wszystko, co powinen mieć ówczesny bestseller. Skoro wiele osób z ruchu hippisowskiego zawiązało krawaty czy założyło szpilki, można było się spodziewać, że z radością poczytają o tematach, jakimi żyły w młodości: o apokalipsie, odmiennych stanach świadomości, zespole rockowym Nazgul i tajemnych rytuałach. Książka podobała się Martinowi. Podobała się też krytykom i recenzentom. Było wiele nominacji i nawet zdarzyły się nagrody. Księgarnie chętnie sprowadzały kartony Armageddonu i dopiero one odkryły, wśród łez księgarzy, podstawową słabość tej książki – słabą wymienialność na dolary. To było oczywiście wszystko o prozie Martina, co potrzebowały wiedzieć wydawnictwa, by zamknąć przed nim drzwi.

XX

Czasem to nie tysiące czytelników, ale ten jeden wyjątkowy może zrobić różnicę. Armageddon Rag podobał się pewnemu producentowi programów telewizyjnych, który nawet planował napisana jej podstawie scenariusz i nakręcić film, do czego ostatecznie nie doszło. Jednak znajomość zaowocowała propozycją pisania scenariusza do serialu science fiction Strefa Mroku, którego wcześniejszą wersję Martin śledził jako dziecko. Okazuje się, że pisanie opowiadań to nie to samo, co pisanie scenariuszy, choć w obu wypadkach uderza się palcami w klawiaturę. Martin podszedł do sprawy pokornie, zaczął od adaptacji opowiadań innych autorów.

Perypetie na planie i w zmaganiach z wytwórniami są ciekawie i szeroko opisuje on Retrospektywie, swej biografii artystycznej przeplatanej opowiadaniami, nowelami i scenariuszami.

Martin narzeka na problem z wyrabianiem się w serialowym budżecie; wyobraźnia może podsunąć epicką scenę bitwy, ale w Hollywood przeliczą to na dolary i wynik może się im nie spodobać. Fani serialowej Gry o Tron mogą się w tym momencie uśmiechnąć, że w końcu HBO dorosło do wyobraźni George’a. Ci bardziej wnikliwi będą jednak wiedzieć, że niewielki udział wilkorów w ostatnich sezonach ma pewien związek z częstym widokiem smoków na ekranie, na oba stwory zabrakło nawet tych słynnych milionów.

Ostatecznie trzeba trzeźwo ocenić, że bez ograniczeń i z nieziemskim rozmachem Martin może wyczarować nam swój świat tylko, jeśli zgodzimy się na czarny druk na białej kartce i damy porwać się opowieści.

XXI

Życie jest nie do pojęcia, tak Martina, jak każdego z nas. Biografia to próba wyczarowania człowieka który był i który jest, w przypadku tej książki po to, by lepiej zrozumieć, co miał do powiedzenia o Bogu i religii. Mam poczucie, że za mało napisałem o obecności Martina na rozmaitych zlotach fanów fantasy i science fiction, o jego pasji dla gier RPG oaz skandalicznie mało o jego duchowości i stosunku do wiary. Ta ostatnia sprawa jest jednak bardzo intymna i nawet tak szczery opowiadacz jak on może nie mówić wszystkiego w wywiadach. Intymną sprawą, o jakiej dość szeroko opowiada, jest jego długoletni związek z Parris McBride.

Martin poznał ową rudowłosą fankę dziwnych historii sporo przed tym, jak zostali parą. Gdy wzięli ślub w 2011 roku w swoim domu w ciepłym Santa Fe, było to może po części z powodów podatkowych raczej, niż z tęsknoty za instytucją małżeństwa, a po pewnym czasie wyprawili nawet wesele dla fanów i przyjaciół podczas konwencji science fiction w Nevadzie.

O ile przyjęcie dla nerdów jest ciekawostką raczej na drugie strony gazet, o tyle głośniejszym echem odbiła się kradzież scenariuszy, które Martin miał zamiar wystawić na aukcji charytatywnej wspierającej ochronę wilków. Podpisali je Dan Weiss, David Benioff i Alan Taylor. Miesiąc wcześniej Ameryka obejrzała ostatni odcinki pierwszego sezonu ich serialu i kradzież ta nikogo chyba nie zdziwiła. Bo co to był za sezon! Ludzkość dostała wyjątkowy, globalnie oglądany serial.

XXII

Jedyny piszący znajomy, jakiego posiadam, opowiadał kiedyś, jak naiwna jest wiara w mistyczne posłannictwo artysty. Pióro, długopis, czy klawiatura naprawdę nie mają nic z pomostu przerzuconego pomiędzy naszym światem a jakimś wyższym, wspaniałym, skąd idzie natchnienie.

Pisarz to jednym słowem nie prorok, raczej ktoś podobny do garncarza, fryzjera innego rzemieślnika, który zna swój fach i może być opłacany, a nawet podziwiany, o ile zna go dobrze. Jednak narzędzie pisarza, jego umysł, ma w sobie coś z mistycznej krainy. Wizje pisarskie dojrzewają czasem poza polem świadomości. Doświadczył tego Martin.

Gdy w naszej części świata rozlatywał się obóz socjalistyczny, w 1991 roku, on, utytułowany wieloma nagrodami, ale jednak dość niszowy pisarz science fiction pracował nad nową powieścią. Nagle stanął mu przed oczami martwy wilk w letnim śniegu i chłopiec, który pierwszy raz w życiu widzi, jak podczas egzekucji zabija się człowieka. Był to zalążek Gry o Tron. Martin poszedł za tym, co w nim dojrzało. Odkąd przeczytał pierwszy raz Władcę Pierścieni, chciał napisać wielką, obszerną sagę fantasy. Lata osiemdziesiąte, które spędził na służbie wytwórni filmowych, były czasem irytacji na ograniczenia budżetowe. Pisanie powieści w tym nurcie byłoby więc jednocześnie spełnieniem marzenia, jak i odreagowaniem ograniczeń, jakie nakładała zwykła praca. Tak powstało Westeros, miejsce zachwytu i męki.

Dziś Martin żyje z ukochaną osobą w malowniczym mieście, cieszy się sławą i pieniędzmi. Z drugiej strony, może sam o sobie przeczytać w niezliczonych zakątkach Internetów: „czas zacząć się zastanawiać, co się stanie, jak on umrze, zanim skończy swoją sagę”. Wyobrażam go sobie, jak mu to puls przyśpiesza, tak, jak natręctwo fanów, co pytają, ile można kolejny tom pisać?!?

On jednak chce, by to było naprawdę dobre, coraz lepsze. Pewnie milion razy miał już kryzys, ale jak sądzę, podchodzi wówczas do grubego hippisa z siwą brodą pewien chłopiec, o butach zakurzonych na ulicach Bayonne. W dłoni ma pierwsze zarobione opowieścią centy, w oczach zachwyt dzieciaków z sąsiedztwa. Ale najważniejsze ma w duszy nieśmiertelnej – taki dziwny, niegasnący ogień. I po chwili palce opadają na klawisze…

Leave a Reply